Wydawalo mu sie, ze drga kazdy nerw w jego ciele. Ogarnal go nieodparty przymus, by gnac tam jak najpredzej.
– Musimy sie tam dostac. – Po co?
– Natychmiast. – Po co?
– Nie wiem. Ale tak trzeba.
– Niech to szlag, zaczynam sie denerwowac.
Wrocil do Jilly, zmusil, zeby wstala i polozyl jej zdrowa dlon na swojej rece, w ktorej trzymal torebke orzeszkow.
– Czujesz to, co ja, czujesz, gdzie to jest? – Gdzie co jest?
– Dom. Widze dom. W stylu projektow Franka Lloyda Wrighta, wychodzacy na jezioro. Wielki dach, mury z kamienia, duzo ogromnych okien. Wtulony miedzy stare wysokie sosny. Czujesz, gdzie to jest?
– Ja tego nie potrafie, tylko ty – przypomniala mu. – Ale nauczylas sie skladac.
– Tak, zaczelam sie uczyc, ale tego sie nie nauczylam – odrzekla, cofajac reke.
Shepherd podniosl sie z kamienia. Polozyl dlon na torebce fistaszkow, na rece Dylana.
– Dom.
– Tak, dom – powiedzial niecierpliwie Dylan, czujac, jak z kazda sekunda przymus dzialania narasta. Przestepowal z nogi na noge jak dziecko, ktore musi isc do ubikacji. – Widze dom.
– Widze dom – odezwal sie Shep.
– Widze duzy dom wychodzacy na jezioro.
– Widze duzy dom wychodzacy na jezioro – powiedzial Shep.
– Co robisz, bracie?
Zamiast powtorzyc „Co robisz, bracie', jak sie spodziewal Dylan, chlopak rzekl:
– Widze duzy dom wychodzacy na jezioro.
– Tak'? Widzisz dom? Tez go widzisz?
– Ciasto?
– Fistaszki, Shep, fistaszki.
– Ciasto?
– Trzymasz na tym reke, patrzysz na to, Shep. Widzisz, ze to torebka fistaszkow.
– Ciasto Tahoe`?
– Och, tak, byc moze. Pewnie w tym domu w Tahoe maja ciasto. Mnostwo ciasta. Wszystkie rodzaje. Ciasto czekoladowe, cytrynowe, korzenne, marchewkowe…
– Shep nie lubi marchewkowego ciasta.
– Nie, nie chcialem tego powiedziec, pomylilem sie, nie maja ciasta marchewkowego, Shep, ale maja kazdy cholerny rodzaj ciasta.
– Ciasto – powiedzial Shep i pustynia Nowego Meksyku zlozyla sie, a wokol nich zaczela sie rozkladac chlodna zielona przestrzen.
46
Na stokach wokol jeziora wznosily sie wielkie sosny, stozkowate i rozlozyste, tworzac rozlegle palace o zielonych, przesyconych wysublimowanym aromatem komnatach, w ktorych panowalo wieczne Boze Narodzenie. Niektore drzewa mialy ponad dwiescie stop wysokosci i zdobily je przeroznej wielkosci szyszki – od drobnych jak morele po ogromne jak ananasy.
Slynne jezioro, widziane przez wyjatkowo szczesliwie dobrane ramy z rzezbionych przez czas galezi, potwierdzalo swa reputacje najbardziej kolorowego akwenu na swiecie. Cala po wierzchnia, od srodkowej glebi majacej ponad tysiac piecset stop po przybrzezne mielizny, mienila sie, opalizujac niezliczonymi odcieniami zieleni, blekitu i fioletu.
Zlozywszy sie z jalowej pustyni wprost nad wspaniale jezioro Tahoe, Jilly wypuscila z pluc zar, zegnajac sie ze skorpionami i cmami, i wciagnela ozywczy haust powietrza, w ktorym wirowaly motyle i smigaly brazowe ptaki.
Shepherd przeniosl ich na wylozona plytami kamiennymi sciezke, ktora wila sie przez las miedzy cieniem rzucanym przez
geste sosny i lesnymi paprociami. Na koncu sciezki stal dom: w stylu Wrighta, z kamienia i srebrnego cedru, o wysokich oknach i szerokim dachu na wspornikach, ogromny, lecz pozostajacy w niezwyklej harmonii z naturalnym otoczeniem.
– Znam ten dom – powiedziala Jilly. – Bylas tu?
– Nie. Nigdy. Ale widzialam go gdzies na zdjeciach. Pewnie w jakims pismie.
– Fakt, ze jest jak zywcem wyjety z „Architectural Digest'. Szerokie kamienne schody prowadzily na taras przed wejsciem, osloniety dachem na wspornikach z podsufitka z drewna cedrowego.
Idac po schodach miedzy Dylanem i Shepherdem, Jilly spytala:
– Ten dom ma zwiazek z Lincolnem Proctorem?
– Tak. Nie wiem jaki, ale wyczulem ze sladu, ze byl tu przynajmniej raz, moze wiecej niz raz, i ze to miejsce jest dla niego wazne.
– Czyli to moze byc jego dom?
Dylan pokrecil glowa. – Nie sadze.
Drzwi – geometryczne dzielo art deco z brazu i szkla witrazowego – moglo wraz bocznymi oknami stanowic rzezbe.
– A jezeli to pulapka – zaniepokoila sie.
– Nikt nie wie o naszym przybyciu. Niemozliwe, zeby to byla pulapka. Poza tym… nie czulem tego.
– Moze najpierw powinnismy troche poobserwowac te nore, popatrzec z lasu, az zobaczymy, kto wchodzi i wychodzi.
– Instynkt mi mowi, zeby wpasc od razu. Do diabla, nie mam wyboru. Musze tam isc, to tak… jakby pchalo mnie tysiac rak. Musze zadzwonic.
Zadzwonil do drzwi.
Jilly zostala przy Dylanie, choc zastanawiala sie, czy nie uciec biegiem miedzy drzewa. Przy swojej obecnej zmiennosci nie miala juz zadnego schronienia na tym swiecie, ktore moglaby nazwac bezpieczna oaza. Jedyne miejsce, jakie jej pozostalo, bylo przy braciach O'Connerach, a ich jedyne miejsce bylo przy niej.
Drzwi otworzyl im wysoki, przystojny mezczyzna o przedwczesnie posiwialych wlosach i wyjatkowo szarych oczach barwy zasniedzialego srebra. Te przenikliwe oczy na pewno potrafily stac sie surowe i zimne jak stal, lecz teraz spogladaly na nich cieplo i przyjaznie, wydajac sie zupelnie niegrozne jak szare krople wiosennego deszczyku.
Jego glos, ktory Jilly zawsze podejrzewala o to, ze podczas audycji jest elektronicznie poprawiany, mial ten sam gleboki tembr i lekko przydymiona barwe jak w radiu. Rozpoznala go natychmiast.
– Jillian, Dylan, Shepherd – powiedzial Parish Lantern. – Czekalem na was. Wejdzcie, prosze. Moj dom jest waszym domem.
Dylan, ktorego mina swiadczyla, ze jest tak samo oszolomiony jak Jilly, wybakal:
– Pan? To znaczy… naprawde? Pan?
– Owszem, ja to na pewno ja, tak przynajmniej bylo, gdy: ostatni raz patrzylem w lustro. Wejdzcie. Mamy sobie tyle d~ powiedzenia, tyle do zrobienia.
Obszerny hall byl wylozony podloga z wapiennych plyt i boazeria z drewna koloru miodu. Posrodku staly dwa chinskie krzesla z palisandru obite szmaragdowozielona tapicerka ora; duzy stol z duza czerwonobrazowa zardyniera, ktora wypelnialo kilkadziesiat swiezych tulipanow – zoltych, czerwonych i pomaranczowych.
Zaskoczona Jilly poczula sie tu mile widzianym gosciem, jak gdyby odnalazla droge do wlasciwego miejsca, niemal jak pies ktory zgubi sie podczas przeprowadzki z jednego miasta do drugiego i potrafi instynktownie pokonac wielkie odleglosci do nowego, nieznanego mu domu.
Zamykajac drzwi, Parish Lantern powiedzial:
– Pozniej bedziecie sie mogli przebrac i odswiezyc. Kiedy sie dowiedzialem, ze przyjdziecie, bez bagazu i w