— Dziekuje. Odpowiedzialas juz na wszystkie ostatniej nocy.
— Wiec to juz wszystko? Zadnych przykazan? Zadnego instruktazu dla biednych prowincjuszy?
— Nie o to chodzi, Slonku. Jestescie juz dorosli. Musicie radzic sobie sami.
Mruzac oczy przechylil glowe. I znow ten usmiech… rzucila sie w jego ramiona z oczami pelnymi lez. To byl dlugi uscisk. W koncu poczula, jak on delikatnie uwalnia sie z jej objec. Czas do lozka. Chcialaby uniesc wskazujacy palec i poprosic o jedna, tylko jedna minutke. Ale on bylby niezadowolony.
— Bywaj, Slonku — powiedzial — i usciskaj mame.
— Uwazaj na siebie — powiedziala i glos jej sie zalamal. Ostatnimi spojrzeniami objela plaze i centrum Galaktyki. Para ptakow nadmorskich wygladajacych na petrele, wisiala nieruchomo, jakby siedzac na szczycie jakiejs powietrznej kolumny. Prawie niedostrzegalnie poruszaly skrzydlami. Juz w otworze wlazu obrocila sie jeszcze raz i spytala:
— Co mowi twoja Wiadomosc? Ta w liczbie „pi”?
— Nie wiemy — odparl troche stropiony, zblizajac sie do niej — to wyglada na statystyczny przypadek. Wciaz nad tym pracujemy. Zerwala sie lekka bryza i potargala jej wlosy.
— No coz. Zadzwoncie do nas, gdy juz rozwiazecie — powiedziala.
ROZDZIAL 21
Zasada przyczynowosci
Czym muszki w rekach zlych chlopcow, tym jestesmy dla bogow — zabijaja nas dla zabawy.
Kto ma wladze nad wszystkim, ten leka sie wszystkiego.
A jednak — gdy dodekahedron stanal, zaczeli szalec z radosci. W oszolomieniu przekrzykiwali jeden drugiego, po prostu wariowali. Skakali po fotelach, klepali sie po plecach i wszyscy, co do jednego, z trudem powstrzymywali sie od lez. Udalo sie? — malo! Nie dosc, ze dolecieli tam, gdzie nalezalo, to jeszcze wrocili! Przedostali sie przez wszystkie tunele! I prawie nie zauwazyli, ze w gwar ich glosow wdarl sie nagle szum radiowy, a potem — komunikat. Byl to raport o stanie technicznym Maszyny: wszystkie trzy benzele zwalniaja, opada wskaznik zuzycia pradu… Z obojetnego tonu glosu mozna bylo wnioskowac, ze nikt na zewnatrz nie ma pojecia o ich przygodzie.
Ellie spojrzala na swoj reczny zegarek — od poczatku ich podrozy minal przynajmniej jeden dzien, powinni wiec juz byc w roku 2000. Och, niech tylko im opowie co widzieli, co slyszeli, niech im pokaze co ma tu nagrane! — niespokojnie sprawdzila kieszonke, w ktorej trzymala pudelko z tuzinami mikrokasetek video. Jak bardzo odmieni sie swiat, kiedy te tasmy znajda sie w powszechnym obiegu!
Z sykiem wrocilo powietrze do prozniowych komor benzeli. Drgnely, a potem powoli zaczely sie odsuwac drzwi wlazu. Radio dopytywalo, czy wszystko jest o’kay.
— Alez tak! — krzyknela do mikrofonu. — Wypusccie nas, nie uwierzycie, gdy wam wszystko opowiemy!
Piatka podroznikow kolejno wynurzala sie z wlazu z uszczesliwionymi twarzami, entuzjastycznie machajac technikom, kolegom i zgromadzonemu tlumowi. Na widok pierwszego czlonka zalogi, Zarzad Projektu chyzo pozeglowal ku nim.
— Jesli mnie wzrok nie myli — szepnela Devi — wszyscy maja na sobie to samo, co wczoraj. Spojrz na ten okropny zolty krawat Valeriana.
— Och, on go stale nosi — powiedziala Ellie. — To prezent od zony.
Na zegarach byla pietnasta dwadziescia. Wczorajszego popoludnia ruszyli dokladnie o trzeciej. A wiec podroz trwala tylko trochej wiecej niz dwadziescia cztery…
— Jaki dzien jest dzisiaj? — nagle zapytala Ellie. Popatrzeli na nia zdziwieni. Czy cos sie nie zgadzalo?
— Peter, na milosc Boska! — wykrzyknela. — Jaki jest dzien dzisiaj!
— A jaki ma byc? — odpowiedzial Valerian — piatek. 31 grudnia 1999 roku. Sylwester. O co ci chodzi, Ellie, czy dobrze sie czujesz?
Vaygay, ktorego juz dopadl Archangielski, zapewnil go, ze wszystko od poczatku opowie, ale dopiero jak dostanie papierosa. Przedstawiciele Projektu i Konsorcjum Maszyny z wolna otaczali ich scislym kregiem. Ujrzala, jak der Heer z trudem przepycha sie ku niej.
— Ken, co sie wlasciwie z nami dzialo? — spytala ledwie znalazl sie w zasiegu jej glosu. — Co widziales?
— Nic — wysapal wylaniajac sie przy niej. — Vacuum pracowalo jak nalezy, benzele sie rozpedzily, pobierajac zreszta cala mase pradu. Osiagnely przepisana szybkosc, a potem wszystko wrocilo…
— Co ty mowisz, Ken. Co znaczy „wrocilo”?
— Benzele zaczely zwalniac, wskaznik poboru mocy z powrotem polecial w dol. I benzele stanely, a wy wyszliscie z wlazu. To trwalo okolo dwudziestu minut, powiedzielibysmy wam to przez radio, ale nie bylo kontaktu z kabina, dopoki benzele sie obracaly. Co takiego, Ellie? Czy cos bylo inaczej?
— Ken, chlopaku! — zasmiala sie — nawet nie podejrzewasz, jaka mam dla ciebie opowiesc.
Dla uczczenia Rozruchu Maszyny (a przy okazji — zblizajacego sie Nowego Roku) urzadzono tego wieczoru przyjecie. Jednak ani Ellie, ani jej przyjaciele, nie wzieli w nim udzialu. Telewizja pelna byla parad, ceremonii, retrospektyw, prognostykow i optymistycznych jak zawsze przemowien szefow rzadu. Na jednym z programow zlowila fragment oracji, jaka akurat wyglaszal Opat Utsumi — jak zawsze z niebianska twarza. Z pierwszych, urywanych zdan ich fragmentarycznej relacji Zarzad Projektu predko sie zorientowal, ze cos poszlo nie tak — nie dano im wiec czasu na relaks i szybko zabrano z tlumu swietujacych pracownikow, przedstawicieli rzadu i Konsorcjum Maszyny, na wstepne przesluchanie. Madrzej bedzie — oswiadczono ponadto — jesli kazdy z was bedzie przesluchiwany osobno.
W malej salce konferencyjnej, przesluchanie Ellie prowadzil Valerian i der Heer. Bylo tez troche ludzi z Projektu, nie wylaczajac dawnego studenta Vaygaya — Anatolija Goldmanna. Zrozumiala z tego, ze w przesluchaniu Vaygaya uczestniczyc musi po amerykanskiej stronie Bobby Bui.
Sluchali grzecznie, a Peter Valerian nawet zachecal ja, kiedy przystawala. Nie rozumieli jednak kolejnosci zdarzen i czula, ze im wiecej mowi, tym bardziej sa czyms zmartwieni. Jej entuzjazm wyraznie na nich nie dzialal. Nie pojmowali, jak dodekahedron mogl sie ulotnic na cale dwadziescia minut (nie mowiac o dobie) skoro cala armada przyrzadow (nie mowiac o ludziach) otaczala go przez caly czas filmujac, nagrywajac i nie stwierdzajac, aby choc przez chwile dzialo sie cos niezwyklego. Wszystko, cosmy stwierdzili — raz jeszcze przypomnial Valerian — to ze benzele rozpedzily sie jak nalezy, ze wskazowki znanego i nieznanego przeznaczenia drgnely, potem osiagnely jakies swe maksimum i nagle wszystko stanelo, opadlo, a cala Piatka ukazala sie we wlazie w stanie niezrozumialego ozywienia. Nie uzyl slow „nonsensy i brednie”, lecz czula, ze po jej opowiesci tak wlasnie mial to ochote skwitowac. Traktowano ja z podejrzana grzecznoscia, przez co tym silniejsze odnosila wrazenie, ze cala ich podroz uwazaja za chorobliwy majak albo zbiorowe zludzenie, ktore z niewyjasnionych powodow w ciagu dwudziestu minut zasiadania w fotelach dodekahedronu dotknelo ich piecioro.
No dobrze — pomyslala, i wyciagnela zestaw mikrokasetek, ktore wczesniej zdazyla opatrzyc pieczolowitymi napisami — „System Pierscieni Vegi”, „Ucieczka Gwiazd w Centrum Galaktyki”, a takze skromnie, jednym slowem: „Plaza”. Po kolei wkladala je w szczeline odtwarzacza i naciskala klawisz „play”. Nic. Byly puste. Na Boga, co sie stalo?! Uczyla sie przeciez tyle razy jak obslugiwac mikrokamere, i tyle razy z powodzeniem nagrywala dziesiatki tasm jeszcze przed Rozruchem… Czekal ja jednak jeszcze wiekszy cios, gdy pozniej miala dowiedziec sie od innych, ze ich instrumenty tez zawiodly. Nic nie zostalo nagrane.
Na razie jednak siedziala przed Valerianem i der Heerem, ktorzy robili wszystko, zeby jej uwierzyc. Ale przy najwiekszym chocby wysilku dobrej woli nie bylo to mozliwe. Opowiesc o ich wyprawie po prostu przekraczala wyobraznie, uksztaltowana przez fizyczny obraz ich ziemskiej rzeczywistosci.