slonie sa istotami rozumnymi, posiadajacymi odczucia zmyslowe. Sa to zwierzeta, Srin'gaharze, zwyczajne, wielkie zwierzeta i nic ponad to.
— Miasta i maszyny nie sa jedynymi osiagnieciami g'rakh.
— Gdziez wiec sa ich osiagniecia duchowe? Co slon mysli o naturze wszechswiata? Co sadzi o Tworczej Mocy? Jak okresla swoje wlasne miejsce w spoleczenstwie?
— Tego nie wiem — przyznal Srin'gahar. — Ale tez i ty tego nie wiesz, przyjacielu mej podrozy, poniewaz jezyk sloni jest ci niedostepny. Bledem jest utrzymywac, ze g'rakh nie istnieje tam, gdzie nie jestes w stanie go dostrzec.
— W takim razie mozliwe, ze i malidory rowniez obdarzone sa g'rakh. I jadowite weze. I drzewa, i winorosle, i…
— Nie — zaprotestowal Srin'gahar. — Na tej planecie tylko nildory i sulidory posiadaja g'rakh. Wiemy to ponad wszelka watpliwosc. W waszym swiecie niekoniecznie tylko ludzie musza byc rozumni.
Gundersen doszedl do wniosku, ze nie ma sensu przeciagania dluzej tej dyskusji. Czy Srin'gahar byl szowinista broniacym duchowej wyzszosci „sloni' w calym wszechswiecie, czy tez celowo przyjal pozycje ekstremalna, by ujawnic ludzka arogancje — tego Gundersen nie wiedzial. Nie mialo to zreszta znaczenia.
— Musze ci ustapic — stwierdzil Gundersen z kurtuazja
— choc moze kiedys sprowadze slonia na Belzagor i wtedy powiesz mi, czy on ma g'rakh, czy nie ma.
— Powitam go jak brata.
— Byc moze rozczaruje cie pusta glowa twego brata — powiedzial Gundersen. — Ujrzysz stworzenie ksztaltem przypominajace ciebie, ale obawiam sie, ze nie odnajdziesz w nim duszy.
— Sprowadz slonia, towarzyszu mej podrozy, a ja juz osadze, co jest w jego glowie — rzekl Srin'gahar. — Ale powiedz mi jeszcze jedna rzecz i juz nie bede cie zanudzal:
kiedy twoi wspolbracia mowia na nas „slonie' to dlatego, ze uwazaja nas za zwierzeta? Slonie to sa „wielkie, zwyczajne zwierzeta', takie przeciez byly twoje slowa. Czy goscie z Ziemi tak wlasnie na nas patrza?
— Maja na mysli jedynie zewnetrzne podobienstwo pomiedzy nildorami a sloniami. Mowia, ze wygladacie jak slonie.
— Chcialbym moc w to uwierzyc — oznajmil nildor i zapadl w milczenie, pozostawiajac Gundersena z poczuciem winy i wstydu.
W milczeniu podazali na polnoc wzdluz wrzacego strumienia. Tuz przed poludniem doszli do jego zrodla: bylo to polkoliste jezioro, wcisniete miedzy dwa lancuchy stromych wzgorz. Znad powierzchni tego jeziora unosily sie kleby tlustej pary.
Gundersena zainteresowalo jezioro i jego niezwykla flora, chcial przyjrzec mu sie blizej, ale jakos nie mial smialosci poprosic Sin'ghara, aby sie zatrzymal.
Kiedy zblizyli sie do zakola jeziora, dal sie slyszec od wschodniej strony niesamowity halas i trzask lamanych galezi. Cala procesja nildorow zatrzymala sie, by zobaczyc, co tez sie dzieje. Gundersenowi wydawalo sie, iz lada chwila wychynie z dzungli jakis polujacy dinozaur, przemieszczony tu przez pomylke z innego czasu i przestrzeni. Zamiast tego, spoza wzgorz, wyjechal maly, plaskonosy wehikul, w ktorym rozpoznal hotelowy lazik! Pojazd ciagnal prymitywna przyczepe na wielkich kolach. Na tej rozklekotanej, podskakujacej przyczepie staly cztery namiociki, a wokol nich gora bagazu. Na tyle platformy, trzymajac sie kurczowo drabinek, tkwilo osmiu turystow, ktorych Gundersen widzial pare dni temu w hotelu na wybrzezu.
— To twoi ziomkowie — powiedzial Srin'gahar. — Chcesz pewnie z nimi porozmawiac.
Prawde mowiac, w owej chwili Gundersen byl jak najdalszy od checi ujrzenia turystow. Wolalby juz szarancze, skorpiony i jadowite weze — wszystko, byle nie ich. Mial w sobie jeszcze posmak przezycia mistycznego, jakiego doswiadczyl wsrod nildorow i ktorego nature zaledwie mogl pojac. A teraz, odizolowany od spraw ziemskich, zdazal do krainy powtornych narodzin pochloniety zasadniczymi problemami zla i dobra, rozumu oraz stosunku ludzi do innych istot. Zaledwie przed chwila zmuszony byl do niemilej, a nawet bolesnej konfrontacji z wlasna przeszloscia odpowiadajac na niby przypadkowe, a jednak przemyslane pytania Srin'gahara o dusze sloni. I nagle znow mial znalezc sie pomiedzy tymi pustymi, trywialnymi istotami ludzkimi. Jesli zdolal zyskac w oczach swego towarzysza, nildora, jakies cechy indywidualnosci, to znikna one natychmiast, gdy wlaczy sie do niezroznicowanej gromady Ziemian. W glebi duszy wiedzial, ze ci turysci, a przynajmniej niektorzy z nich, nie byli az tak wulgarni i prymitywni, jak to widzial. Byli to zwykli ludzie, przyjazni, niezbyt madrzy, dobrze sytuowani i prawdopodobnie ich zyciu na Ziemi malo co mozna bylo zarzucic. Ale tutaj wydawali sie papierowymi figurkami, poniewaz nie posiadali zadnego wewnetrznego zwiazku z planeta, ktora postanowili zwiedzic; byla im ona absolutnie obojetna. Gundersen nie chcial, aby Srin'gahar stracil swoje pojecie o nim, jako o kims lepszym od reszty Ziemian przybylych na Belzagor. Obawial sie, ze potok slow wylewanych przez turystow ogarnie go i zmyje jego odrebnosc.
Lazik, najwyrazniej wyczerpany holowaniem przyczepy, zatrzymal sie kilkanascie metrow od brzegu jeziora. Wylazl z niego Van Beneker, jeszcze bardziej zaniedbany i spocony niz zwykle.
— Wszyscy wysiadac — zawolal do turystow. — Idziemy popatrzec na jedno ze slawnych, goracych jezior.
Gundersen zastanawial sie, czy nie powiedziec Srin'gaharowi, by poszedl dalej. Cztery pozostale nildory, zaspokoiwszy swoja ciekawosc, oddalily sie juz w strone drugiego konca jeziora. Postanowil jednak chwile pozostac. Wiedzial, ze lekcewazenie czlonkow wlasnego gatunku nie przydaloby mu uznania w oczach Srin'gahara.
Van Beneker zwrocil sie do Gundersena, by go pozdrowic. — Dzien dobry! — zawolal. — Jak to milo znow pana zobaczyc! Dobra ma pan podroz?
Turysci wygramolili sie z przyczepy. Byli tacy i zachowywali sie zupelnie tak, jak to sobie Gundersen wyobrazal: zblazowani, znudzeni i przesyceni cudami, jakie widzieli. Stein, ten wlasciciel knajpy z doskonalymi slimakami, sprawdzil przyslone w kamerze i fachowo dokonal 360-stopniowego hologramu calej sceny, ale kiedy odbitka wysunela sie powoli ze szczeliny w aparacie, nawet na nia nie spojrzal — wazne bylo robienie zdjec, a nie samo zdjecie. Watson, lekarz, opowiadal Christopherowi, finansiscie, jakas anegdote, ktora dawno temu przestala byc smieszna, a ten bezmyslnie chichotal. Kobiety, wymiete, wymeczone pobytem w dzungli, nie zwracaly wcale uwagi na jezioro. Dwie oparly sie o lazika i czekaly az im sie powie, co ogladaja; dwie inne, skoro spostrzegly obecnosc Gundersena, szybko wyciagnely z torebek szminki.
— Nie zostane tu dlugo — zapewnil Srin'gahara. Podszedl Van Beneker.
— Coz za podroz — wybuchnal. — Co za cholerna droga! No, ale wlasciwie powinienem sie do tego przyzwyczaic. A jak u pana, wszystko dobrze, panie Gundersen?
— Nie narzekam. — Gundersen wskazal glowa przyczepe.
— Skad pan wytrzasnal takiego grata?
— Zrobilismy ja pare lat temu, gdy zepsula sie ciezarowka. Teraz wozimy nia turystow, kiedy nie uda sie zaangazowac nildorow.
— Wyglada jak osiemnastowieczna machina.
— Widzi pan, nie pozostalo nam tu wiele nowoczesnego sprzetu. Nie mamy pomocniczych mechanizmow napedowych ani hydraulicznych robotow. No, ale zawsze znajdzie sie pare kolek i jakas plandeka. To musi wystarczyc.
— Co sie stalo z tymi nildorami, ktore przywiozly nas z lotniska do hotelu? Sadzilem, ze sklonne byly dla was pracowac.
— Czasem chca, czasem nie chca — powiedzial Van Beneker. — Sa nieobliczalne. Nie mozemy ich zmusic do pracy i nie mozemy ich najac. Mozemy tylko grzecznie poprosic, a jak odmowia — nie ma odwolania. Pare dni temu oznajmily, ze przez jakis czas nie beda do naszej dyspozycji, wiec musielismy wyciagnac te przyczepe… — Znizyl glos.
— Moim zdaniem, to z powodu tych glupich „malp', ktore uwazaja, ze nildory nie rozumieja po angielsku i powtarzaja w kolko: „Jakie to okropne, ze taka piekna i wartosciowa planete musielismy oddac bandzie sloni'.
— W drodze tutaj — stwierdzil Gundersen — niektorzy z nich wyrazali zdecydowanie liberalne poglady. Przynajmniej dwoch panow opowiadalo sie stanowczo za przekazaniem wladzy mieszkancom planety.
— A oczywiscie. Na Ziemi nalykali sie roznych politycznych teorii wolnosciowych: oddac swiaty skolonizowane dlugo uciskanej ludnosci miejscowej i temu podobne. A teraz, tutaj, nagle doszli do wniosku, ze