— Ma pan na mysli krajowca? Och, nie, to Ziemianin — panie Gundersen. — Przewertowala plik zadrukowanych kartek. — Nazywa sie Van Beneker i powinien tu byc przynajmniej na pol godziny przed wyladowaniem statku, nie rozumiem wiec dlaczego …
— Van Beneker nigdy nie odznaczal sie punktualnoscia — zauwazyl Gundersen. — Ale oto i on.
W otwarte drzwi budynku wjechal stary lazik, a z niego wysiadl rudy i piegowaty mezczyzna. Nosil wymiety uniform i dlugie buty uzywane w dzungli. Poprzez kosmyki rzednacych wlosow przeswiecala opalona lysa czaszka. Wkroczyl do budynku, rozejrzal sie i zamrugal powiekami.
— Van! — zawolal Gundersen. — Tutaj, Van. Mezczyzna zblizyl sie.
— Witam panstwa na Belzagorze, bo tak teraz nazywa sie Swiat Holmana. Moje nazwisko Van Beneker. Postaram sie pokazac panstwu tyle z tej fascynujacej planety, ile jest legalnie dozwolone, i …
— Hallo, Van — przerwal mu Gundersen. Przewodnik zatrzymal sie wyraznie poirytowany, ze mu przerwano. Zamrugal i popatrzyl na Gundersena.
— Pan Gundersen???
— Po prostu Gundersen. Nie jestem juz szefem.
— Jezu, panie Gundersen. Jezu, przyjechal pan tu na wycieczke?
— Niezupelnie. Przyjechalem pokrecic sie na wlasna reke.
— Prosze mi wybaczyc — zwrocil sie do grupy Van Beneker. Podszedl do stewardesy. — W porzadku, moze mi ich pani przekazac. Biore odpowiedzialnosc. Wszyscy sa tutaj? Raz, dwa, trzy … osiem. Zgadza sie. Bagaze mozna ustawic tu, kolo lazika. Niech wszyscy chwile poczekaja. Zaraz wracam.
Szarpnal Gundersena za lokiec.
— Odejdzmy, panie Gundersen. Nie ma pan pojecia, jaki jestem zdumiony. O Jezu!
— Jak ci sie wiedzie, Van?
— Parszywie. Jak inaczej moze byc na tej planecie? Kiedy pan dokladnie wyjechal?
— W 2240. W rok potem, jak to wypuscilismy z rak. Osiem lat temu.
— Osiem lat. I co pan robi?
— Ministerstwo Spraw Wewnetrznych znalazlo mi prace — odparl Gundersen. — Jestem bardzo zajety. Teraz dostalem rok zaleglego urlopu.
— I chce go pan spedzic tutaj?
— Czemu nie?
— Po co?
— Wybieram sie do Krainy Mgiel — odparl Gundersen. — Chce odwiedzic sulidory.
— Niech pan tego nie robi. Po co to panu?
— Zeby zaspokoic ciekawosc.
— Ten sam problem z kazdym, kto tu przyjezdza. Ale pan przeciez o tym wie, panie Gundersen, ilu tam poszlo i nigdy wiecej nie wrocilo.
Gundersen zasmial sie tylko.
— Nie powie mi pan — ciagnal przewodnik — ze przyjechal pan tu, taki szmat drogi, zeby tylko potrzec nosy z sulidorami. Zaloze sie, ze ma pan jakis inny powod.
Gundersen puscil to mimo uszu. — Co ty teraz robisz, Van — zapytal.
— Oprowadzam turystow. Mamy tu co roku dziewiec, dziesiec wycieczek. Wioze ich wzdluz oceanu, potem pokazuje troche Krainy Mgiel i robimy skok przez Morze Piasku. Przyjemna i niezbyt meczaca trasa.
— Hmm …
— A przez reszte czasu bycze sie. Czasem pogadam z nildorami, czasem odwiedze przyjaciol na stacjach w buszu. Pan zna ich wszystkich: to ludzie z dawnych czasow, ktorzy tu zostali.
— A co sie dzieje z Seena Royce? — zapytal Gundersen.
— Mieszka przy Wodospadach Shangri-la.
— Wciaz taka ladna?
— Jej sie tak wydaje — powiedzial Van Beneker. — Zamierza pan zapuscic sie w tamte strony?
— Oczywiscie. Chce odbyc sentymentalna pielgrzymke. Odwiedze wszystkie stacje w buszu, wszystkich starych przyjaciol: Seene, Cullena, Kurtza, Salamona. Kto tam jest jeszcze?
— Niektorzy juz nie zyja.
— No wiec tych, ktorzy zostali. — Gundersen spojrzal na malego czlowieczka i usmiechnal sie. — Zajmij sie teraz lepiej swoimi turystami. Pogadamy wieczorem w hotelu. Chcialbym, zebys mnie wprowadzil we wszystko, co tu sie dzialo, gdy mnie nie bylo.
— Moge to zrobic z latwoscia, panie Gundersen. Zaraz i w jednym slowie: zgnilizna. Wszystko tu gnije i rozpada sie. Niech pan rozejrzy sie po lotnisku. Niech pan popatrzy na te reperujace roboty. Nie bardzo sie blyszcza, prawda?
— No, tak …
— Niech pan podejdzie blizej, a zobaczy pan plamy na ich kadlubach. Niech pan spojrzy chocby na te sciane.
— To przeciez mozna …
— Oczywiscie. Wszystko mozna naprawic. Nawet roboty naprawcze. Ale tu zalamuje sie caly system. Predzej czy pozniej zbutwieja programy operacyjne i nie bedzie juz co naprawiac. I ten swiat wroci do epoki kamienia lupanego.
Wtedy wreszcie nildory beda szczesliwe. Znam te wielkie potwory, jak kazdy zreszta, kto tu jest. Wiem, ze nie moga sie doczekac, az wszelki slad Ziemian zniknie z tej planety. Udaja przyjazne uczucia, ale caly czas dysza nienawiscia, prawdziwa nienawiscia i …
— Zajmij sie swoimi turystami, Van — przerwal mu Gundersen. — Zaczynaja sie niepokoic.
II
Z portu miedzyplanetarnego do hotelu miala ich przewiezc karawana nildorow — po dwoch Ziemian na jednym stworzeniu, Gundersen sam. Van Beneker z bagazami — lazikiem. Trzy nildory, pasace sie na skraju pola, podeszly spokojnie, by wlaczyc sie do karawany i jeszcze dwa inne wyszly z buszu. Gundersen zdziwil sie, ze nildory godzily sie sluzyc Ziemianom za juczne zwierzeta.
— To im nie przeszkadza — wyjasnil Van Beneker. — Lubia robic nam male grzecznosci. Zwieksza to ich poczucie wyzszosci. A zreszta prawie nie czuja takiego obciazenia i nie uwazaja, aby cos upokarzajacego bylo w tym, ze siedza na nich ludzie.
— Kiedy tu bylem, odnosilem wrazenie, ze ich to nie zachwyca — rzekl Gundersen.
— Od czasu naszego zrzeczenia sie, traktuja te sprawy bardziej poblazliwie. A zreszta, kto moze wiedziec, co one mysla, co naprawde mysla?
Turystow zaszokowala perspektywa jazdy na nildorach. Gundersen staral sie ich uspokoic tlumaczac, ze stanowi to istotna czesc przezyc na Belzagorze. A poza tym urzadzenia na tej planecie nie sa w stanie kwitnacym i wlasciwie nie ma juz zadnego innego srodka transportu nadajacego sie do uzytku. Aby osmielic przybyszow, zademonstrowal im, jak sie wsiada. Poklepal lewy kiel swojego nildora, a wtedy zwierze ukleklo w taki sposob, jak to robia slonie. Nastepnie nildor uniosl lopatki i dzieki temu utworzylo sie na jego grzbiecie zaglebienie, w ktorym czlowiek mogl wygodnie jechac. Gundersen wspial sie chwytajac za wygiete do tylu rogi, jak za kule u siodla. Kolczasty grzebien biegnacy przez srodek szerokiej czaszki tuziemca zaczal kurczyc sie i drgac
— byl to gest powitania. Nildory posiadaja bogaty jezyk gestow. Posluguja sie nie tylko grzebieniami, ale i dlugimi trabami oraz pofaldowanymi uszami.
— Sssukh! — zawolal Gundersen i nildor wstal.
— Dobrze ci sie siedzi? — spytal nildor w swym wlasnym jezyku.
— Doskonale — odparl Gundersen, czujac przyplyw radosci, ze nie zapomnial obcych slow.
Z pewnym wahaniem i bardzo niezrecznie osmiu turystow dosiadlo wreszcie nildorow i karawana ruszyla droga wzdluz rzeki, w strone hotelu. Fosforyzujace nocne muchy rozsiewaly blade swiatlo pod baldachimem drzew. Na niebo wyplynal trzeci ksiezyc i jego blask przeswiecal przez liscie, ukazujac oleista rzeke wartko plynaca po lewej stronie. Gundersen umiejscowil sie na tylach grupy na wypadek, gdyby cos przytrafilo sie