— Na plazy jest kilka tych zwierzat. Tych zielonych sloni — powiedziala pani Stein.
Wszyscy spojrzeli. Gundersen skinal, by podano mu nastepnego drinka. Van Beneker poderwal sie, spocony, zamrugal i wstrzyknal sobie kolejna porcje alkoholu. Turysci zaczeli chichotac.
— Czy one w ogole nie maja wstydu? — zawolala pani Christopher.
— Moze po prostu bawia sie, Ethel — powiedzial Watson.
— Bawia?! No, jesli ty to nazywasz zabawa… Gundersen pochylil sie do przodu i wyjrzal przez okno. Na plazy kopulowala para nildorow. Turysci chichotali, wyglaszali nietaktowne komentarze i oceny, zaszokowani i rownoczesnie podnieceni. Ku swemu zdumieniu Gundersen zdal sobie sprawe, ze jest rowniez zaszokowany, chociaz widok kopulujacych nildorow nie byl dla niego nowoscia. A kiedy rozlegl sie dziki, orgiastyczny ryk, odwrocil oczy czujac zazenowanie, choc nie wiedzial dlaczego.
— Jest pan wzburzony — zauwazyl Beneker.
— Nie powinny tego robic tutaj.
— Czemu? Robia to wszedzie. Wie pan, jak to jest.
— Zrobily to specjalnie — zamamrotal Gundersen. — Zeby pokazac sie przed turystami. Zeby im dokuczyc. Nie powinny w ogole zwracac uwagi na turystow. Czego chca dowiesc? Czy tego, ze sa po prostu zwierzetami?
— Nie rozumiesz nildorow, Gundy.
Gundersen spojrzal, zdumiony zarowno slowami Van Benekera, jak i naglym przejsciem od „pana Gundersena” do „Gundy”. Van Beneker wydal sie takze zaskoczony:
mrugnal i szarpal opadajacy kosmyk rzednacych wlosow.
— Nie rozumiem? — zdziwil sie Gundersen. — Po dziesieciu latach spedzonych tutaj?
— Wybacz, ale nigdy nie uwazalem, ze je rozumiesz, nawet kiedy tu byles. Czesto chodzilismy razem po wsiach, gdy bylem u ciebie urzednikiem. Obserwowalem cie.
— Dlaczego sadzisz, ze nie potrafilem ich zrozumiec, Van?
— Pogardzales nimi. Myslales o nich jak o zwierzetach.
— Wcale tak nie jest!
— Alez tak, Gundy. Nigdy nie dopuszczales mysli, ze posiadaja jakakolwiek inteligencje.
— To absolutnie nieprawda! — zaprzeczyl. Wstal, wzial z szafki nowa butelke rumu i wrocil do stolika.
— Ja bym ci podal — zaprotestowal Van Beneker. — Trzeba bylo powiedziec.
— Drobiazg. — Gundersen nalal sobie rumu i szybko przelknal. — Gadasz glupstwa, Van. Robilem dla tych istot wszystko co mozliwe, aby je udoskonalic, podniesc na wyzszy stopien cywilizacji. Wprowadzilem nowe zarzadzenia dotyczace maksimum wymaganej pracy. Nakazywalem swoim ludziom szanowac ich prawa i przestrzegac miejscowych zwyczajow. Ja…
— Ty traktowales je jak bardzo inteligentne zwierzeta. Nie jak inteligentnych innych ludzi. Byc moze, Gundy, sam nie zdawales sobie z tego sprawy, ale ja to dostrzegalem i, Bog mi swiadkiem, one rowniez. A to cale twoje zainteresowanie, zeby podniesc je na wyzszy poziom, udoskonalic — to brednie! One posiadaja wlasna kulture, Gundy. Nie potrzebuja twojej!
— Moim obowiazkiem bylo kierowac nimi — stwierdzil sztywno Gundersen. — Chociaz, doprawdy trudno bylo sie spodziewac, ze gromada zwierzat nie posiadajaca pisanego jezyka, ktore nie… — przerwal przerazony.
— Zwierzat — powtorzyl Van Beneker.
— Jestem zmeczony. Moze za wiele wypilem. Tak mi sie to wymknelo.
— Zwierzat.
— Przestan mi dokuczac, Van. Staralem sie najbardziej jak moglem. Przykro mi, jesli wyszlo zle. Usilowalem robic to, co uwazalem za sluszne. — Gundersen podsunal pusta szklanke. — Nalej mi jeszcze, dobrze?
Van Beneker przyniosl mu trunek, a dla siebie nastepna wlewke. Gundersen byl rad z przerwy w rozmowie i najwidoczniej Van Benekerowi tez to odpowiadalo, gdyz obaj przez dluzsza chwile milczeli, unikajac swych spojrzen.
Do baru wszedl sulidor i zaczal zbierac puste butelki i szklanki, kulil sie przy tym, by nie podrapac sufitu, zbudowanego na miare Ziemian. Turysci przestali rozmawiac, kiedy to strasznie wygladajace stworzenie poruszalo sie po sali. Gundersen spogladal na plaze. Nildory juz odeszly. Jeden z ksiezycow zachodzil na wschodzie, zostawiajac ognisty slad na falujacej wodzie. Stwierdzil z przykroscia, ze zapomnial, jak nazywaja sie ksiezyce. Nie mialo to zreszta znaczenia — stare nazwy nadane przez Ziemian, nalezaly juz do historii. Zwrocil sie do Van Benekera.
— Jak to sie stalo, ze zdecydowales sie pozostac tutaj po zrzeczeniu sie przez nas planety? — zapytal.
— Czulem sie tu jak w domu. Przebywalem tutaj od dwudziestu pieciu lat. Dlaczego mialbym sie gdzies przenosic?
— Nie masz zadnej rodziny?
— Nie. A tu jest wygodnie: dostaje emeryture od Kompanii i napiwki od turystow, mam rowniez pensje w hotelu. Wystarczy na wszystkie moje potrzeby. A przede wszystkim na alkohol. Czemu mialbym stad wyjezdzac?
— Do kogo nalezy hotel?
— Do konfederacji zachodniokontynentalnych nildorow. Kompania im go przekazala.
— I nildory placa ci pensje? Myslalem, ze znajduja sie poza obrebem galaktycznej gospodarki pienieznej.
— Tak jest w istocie. Ale zalatwili to jakos z Kompania.
— No, a mowiles, ze to Kompania wciaz prowadzi ten hotel?
— Jesli w ogole mozna powiedziec, ze ktos go prowadzi, to wlasnie Kompania. — przytaknal Van Beneker. — Nie jest to jednak wielkie pogwalcenie ukladu o przekazaniu. Zatrudniony jest tylko jeden pracownik: ja. Otrzymuje pensje z tego, co turysci placa za pokoje. To i inne dochody wydaje na import ze strefy pienieznej. Czy nie widzisz, Gundy, ze to czyste kpiny? Wymyslili to, zeby umozliwic mi sprowadzanie wody. I to wszystko. Kompania zostala wyeliminowana z tej planety. Kompletnie.
— No, dobrze, juz dobrze. Wierze ci.
— A ty czego szukasz w Krainie Mgiel? — zapytal Van Beneker.
— Naprawde chcesz wiedziec?
— Szybciej mija czas, gdy sie rozmawia.
— Chce zobaczyc ceremonie ponownych narodzin. Nigdy tego nie widzialem, kiedy tu bylem.
Wydawalo sie, ze niebieskie, wypukle oczy przewodnika staly sie jeszcze bardziej wylupiaste.
— Dlaczego nie mozesz byc powazny, Gundy?
— Jestem powazny.
— To niebezpieczna zabawa z ta historia ponownych narodzin.
— Jestem przygotowany podjac ryzyko.
— Powinienes najpierw porozmawiac o tym z pewnymi ludzmi tutaj. To nie jest sprawa, w ktora powinnismy sie mieszac.
— A ty to widziales? — zapytal Gundersen z westchnieniem.
— Nie. Nigdy. Nawet mnie to nie interesowalo. Cokolwiek, u diabla, robia sulidory w7 gorach, niech sobie robia beze mnie. Powiem ci jednak, z kim mozesz o tym pomowic
— z Seena.
— Ona widziala ponowne narodziny?
— Jej maz widzial.
Gundersenowi zawirowalo w glowie. — Kto jest jej mezem?
— szepnal.
— Jeff Kurtz. Nie wiedziales?
— A niech mnie diabli porwa — zaklal Gundersen.
— Dziwisz sie, co w nim widziala, he?
— Dziwie sie, ze mogla sie zmusic, aby zyc z takim czlowiekiem. Mowiles o moim stosunku do krajowcow! A tu jest ktos, kto traktowal ich, jak swoja wlasnosc i…
— Pomow z Seena, w Wodospadach Shangri-la. O tych ponownych narodzinach. — Van Beneker zasmial