ktoremus z turystow. Byl moment niepokojacy w czasie podrozy: gdy jeden z nildorow opuscil szereg, podszedl do rzeki i zanurzyl w niej kly, by wydobyc jakis smakowity kasek. Potem dolaczyl do karawany. W dawnych czasach — medytowal Gundersen — nic podobnego nie moglo sie zdarzyc. Nildorom nie pozwalano na zadne kaprysy.

Jazda sprawiala mu przyjemnosc. Zwierzeta szly wyciagnietym klusem, co nie bylo jednak wyczerpujace dla pasazerow. Jakie to dobre stworzenia, te nildory — pomyslal Gundersen. Silne, ulegle, inteligentne. Juz prawie wyciagnal reke, zeby poglaskac swojego wierzchowca, ale uznal, ze mogloby to wydac sie protekcjonalne. Przypomnial sobie, ze przeciez nildory to cos innego niz smiesznie wygladajace slonie. Sa istotami rozumnymi, dominujaca forma zycia na tej planecie — prawie ludzmi. I nie nalezy o tym zapominac.

Zblizali sie do hotelu. Na przedzie jedna z kobiet pokazywala, ze cos dzieje sie w krzakach. Jej maz wzruszyl ramionami i potrzasnal glowa. Kiedy Gundersen zblizyl sie do tego miejsca zobaczyl, co zaniepokoilo turystow. Jakies czarne ksztalty kulily sie pomiedzy drzewami, ciemne postacie poruszaly sie tu i tam. Byly ledwie widoczne w ciemnosciach. Dwie takie figury wynurzyly sie z mroku i stanely przy sciezce. Byly to krepe dwunozne stwory, majace blisko trzy metry wzrostu, obrosniete gestymi ciemnorudymi wlosami. Ich miesiste ogony poruszaly sie miarowo; waskie, przykryte grubymi powiekami oczy spogladaly podejrzliwie na przybyszow. Przez zwisajace ryje, dlugie jak u tapira, wydawaly dzwieki podobne do prychania.

— Co to takiego? — spytala Gundersena jedna z kobiet.

— To sulidory. Drugorzedny gatunek. Pochodza z Krainy Mgiel, mieszkancy polnocy.

— Czy sa niebezpieczne?

— Nie sadze.

— Jesli te zwierzeta zyja na polnocy, to skad sie tu wziely — pragnal wiedziec jej maz.

Gundersen spytal o to swego „wierzchowca”.

— Pracuja w hotelu — odrzekl nildor — jako chlopcy na posylki i pomoce kuchenne.

Wydalo mu sie to dziwne, ze nildory wykorzystuja sulidory jako sluzbe w hotelu Ziemian. Nawet przed zrzeczeniem sie przez Ziemian wladzy na planecie sulidory nie byly zatrudniane jako sluzba, no ale wtedy, oczywiscie, bylo tu mnostwo robotnikow.

Na wybrzezu, przed nimi, znajdowal sie hotel. Lsniacy, nakryty wielka kopula, budynek nie wykazywal na zewnatrz sladow zniszczenia. Przedtem bylo to eleganckie miejsce wypoczynku przeznaczone wylacznie dla urzednikow na najwyzszych stanowiskach w Kompanii. Gundersen spedzil tu wiele szczesliwych dni. Teraz, razem z Van Benekerem, pomagal turystom zsiadac. Przy wejsciu do hotelu staly trzy sulidory; Van Beneker skinal na nie, by wyladowaly bagaze z pojazdu.

Wewnatrz Gundersen dostrzegl od razu oznaki chylenia sie budynku ku upadkowi. Tygrysi mech okalajacy kwietnik wzdluz sciany hallu zaczynal wciskac sie pomiedzy piekne czarne plyty pokrywajace podloge. Gdy wchodzil, malenkie, zebate paszczki mchu klapnely szczekami. Prawdopodobnie roboty utrzymujace porzadek w hotelu, niegdys zaprogramowane do scinania mchu obrzezajacego grzede kwiatowa, z biegiem lat rozregulowaly sie i teraz mech zaczal opanowywac nawet wnetrze. A moze roboty w ogole wysiadly, a zastepujace je sulidory niedbale wypelnialy swe obowiazki? Byly tez inne oznaki wskazujace na brak nadzoru.

— Portierzy wskaza panstwu pokoje — poinformowal Van Beneker. — Prosze zejsc na dol na cocktaile, gdy beda panstwo gotowi. Kolacja bedzie podana za jakies poltorej godziny.

Wielki jak wieza sulidor zaprowadzil Gundersena na trzecie pietro do pokoju z widokiem na morze. Odruchowo chcial wreczyc dryblasowi monete, ale ten popatrzyl na niego tepo i nie przyjal. Wydawalo sie, ze sulidor jest jakis napiety, ze tlumi wewnetrzne wrzenie. Ale byla to pewnie imaginacja. W dawnych czasach, sulidory rzadko pojawialy sie poza strefa mgiel i Gundersen nie czul sie z nimi swobodnie.

— Jak dlugo jestes w tym hotelu? — spytal w jezyku nildorskim.

Sulidor jednak nie odpowiedzial. Gundersen nie znal jezyka sulidorow, ale byl przekonany, ze kazdy z nich mowi rownie biegle po nildorsku, jak i po sulidorsku. Powtorzyl pytanie wymawiajac wyraznie slowa. Sulidor podrapal sie no skorze blyszczacymi pazurami i nic nie odparl. Przesunal sie za Gundersenem, rozwidnil sciane okienna, powlaczal filtry powietrza i bez pospiechu spokojnie wyszedl.

Gundersen skrzywil sie. Szybko sciagnal ubranie i wszedl pod dmuchawe. Szybka wibracja usunela pyl i brud calodziennej podrozy. Rozpakowal sie i wlozyl wieczorne ubranie. Nagle poczul sie bardzo zmeczony. To go zdziwilo — przeciez byl jeszcze mlody, mial dopiero czterdziesci osiem lat i zwykle nie odczuwal trudow podrozy. Skad wiec to zmeczenie? Teraz zdal sobie sprawe, jak mocno trzymal sie w karbach przez ostatnie pare godzin, od chwili gdy powrocil na te planete. Sztywny, napiety — nie w pelni swiadomy motywow swojego powrotu, niepewny przyjecia, jakie go czeka, byc moze z poczuciem jakiejs winy — uginal sie teraz pod ciezarem tej sytuacji.

Dotknal kontaktu i sciana zmienila sie w lustro. Tak, twarz mial sciagnieta, kosci policzkowe, zawsze wydatne, teraz wrecz sterczaly, wargi byly zacisniete, a czolo poorane bruzdami. Zamknal oczy i staral sie rozprezyc. Po chwili wygladal lepiej. Pomyslal, ze dobrze mu zrobi, jesli sie czegos napije, zszedl wiec do baru.

Nie bylo jeszcze nikogo. Przez otwarte zaluzje docieral do jego uszu huk zalamujacych sie fal. Poczul slony smak morza. Na skraju plazy osadzajaca sie sol utworzyla biala linie. Byl przyplyw, sterczaly tylko czubki poszarpanych skal otaczajacych zatoczke przeznaczona do kapieli. Gundersen patrzyl w dal. Podczas ostatniego tutaj wieczoru, kiedy wydawano dla niego pozegnalne przyjecie, tez byly na niebie trzy ksiezyce. Gdy hulanka skonczyla sie, on i Seena poszli poplywac. Dotarli do niewidocznej za grzebieniami fal lawicy piasku, na ktorej ledwie mozna bylo stac, a gdy wrocili na brzeg, nadzy i pokryci drobniutkimi krysztalkami soli, kochali sie na nadbrzeznych skalach. Tulil ja, bedac przekonany, ze to ostatni raz w zyciu. A teraz byl tu z powrotem…

Poczul tak dotkliwe uczucie tesknoty, ze az drgnal. Gundersen mial trzydziesci lat, kiedy przybyl na Swiat Holmana jako pomocnik agenta w punkcie handlowym. Mial czterdziestke i byl zarzadca okregu, gdy wyjezdzal. Teraz mial wrazenie, ze pierwsze trzydziesci lat jego zycia bylo tylko wstepem, przygotowaniem do owych dziesieciu, ktore przezyl na tym milczacym kontynencie, ograniczonym przez lody i mgly od polnocy i od poludnia, Oceanem Benjamini na wschodzie, a Morzem Piasku na zachodzie. Przez wspaniale i prawdziwe dziesiec lat rzadzil polowa swiata, przynajmniej w czasie nieobecnosci glownego rezydenta. A mimo to, planeta ta strzasnela go z siebie, jakby nigdy nie istnial… Gundersen odwrocil sie od zaluzji i usiadl.

Pojawil sie Van Beneker, wciaz w swym przepoconym i pomietym ubraniu roboczym. Mruknal przyjaznie do Gundersena i zaczal myszkowac po barze.

— Jestem rowniez barmanem, panie Gundersen. Czym moge panu sluzyc?

— Jakis alkohol — odparl. — Cos, co mi mozesz polecic.

— Dozylnie czy doustnie?

— Wole butelke. Lubie smak.

— Rzecz gustu. Ja wole dozylnie. To jest dopiero efekt, to dopiero smakuje.

Postawil przed Gundersenem pusta szklanke i podal mu flaszke zawierajaca trzy uncje ciemnoczerwonego plynu. Szkocki rum, produkt miejscowy — Gundersen nie pil go od osmiu lat.

— To jeszcze zapas sprzed zrzeczenia sie — wyjasnil Van Beneker. — Niewiele tego zostalo, ale wiem, ze pan go wlasciwie oceni.

Sobie przystawil do lewego przedramienia ultradzwiekowa tulejke. Bzzz! i przez waski ryjek alkohol poplynal wprost do zyly. Van Beneker skrzywil sie w usmiechu.

— W ten sposob szybciej dziala — powiedzial. — Tak sie upija plebs. Podac panu jeszcze jeden rum?

— Nie w tej chwili. Zaopiekuj sie lepiej swoimi turystami, Van.

Turysci parami zaczeli naplywac do baru: najpierw Watsonowie, potem Mirafloresowie, Steinowie i wreszcie Christopherowie. Najwyrazniej oczekiwali, ze bar bedzie tetnil zyciem, ze bedzie pelno innych gosci pozdrawiajacych sie i wymieniajacych wesole uwagi z roznych katow sali, a kelnerzy w czarnych kurtkach beda roznosili drinki. Zamiast tego zastali odrapane plastykowe sciany, nieczynna szafe grajaca, puste stoliki i tego niesympatycznego pana Gundersena posepnie zapatrzonego we wlasna szklanke. Wymienili ukradkowe spojrzenia. Czy musieli przemierzac tyle lat swietlnych, zeby to zobaczyc?

Podszedl Van Beneker proponujac drinki, cygara i wszystko inne, co ze swych skromnych zapasow mogl zaoferowac hotel. Usadowili sie w dwoch grupach, kolo okien i rozpoczeli rozmowe przyciszonymi glosami, wyraznie skrepowani obecnoscia Gundersena. Odczuwali jako blazenade role, ktore grali: wytwornych, bogatych ludzi, ktorych nuda sklania do wyprawy w tak odlegly zakatek galaktyki. Stein prowadzil w Kalifornii knajpe, gdzie podawano slimaki, Miraflores byl wlascicielem paru nocnych domow gry, Watson byl lekarzem, a Christopher… — Gundersen nie mogl sobie przypomniec, co robil Christopher. Cos w swiecie finansjery.

Вы читаете W dol, do Ziemi
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату