sie. — Strugasz ze mnie wariata, prawda? Wiesz, ze jestem pijany i robisz sobie zabawe.

— Nie. Wcale nie. — Gundersen wstal. Byl skrepowany.

— powinienem troche sie przespac.

Van Beneker odprowadzil go do drzwi. Gdy Gundersen juz wychodzil, maly czlowieczek przysunal sie do niego.

— Wiesz, Gundy, — szepnal — to co nildory robily na plazy,

nie bylo przeznaczone dla turystow. Robily to dla ciebie. Takie maja poczucie humoru. Dobranoc, Gundy.

III

Gundersen zbudzil sie wczesnie. Mial niespodziewanie lekka glowe. Bylo tuz po wschodzie i slonce o zielonkawym zabarwieniu, stalo nisko na niebie. Zszedl na plaze, by poplywac. Lagodny poludniowy wiatr pedzil welniste obloczki. Galezie drzew Hullygully uginaly sie od owocow. Powietrze bylo parne jak zawsze. Za gorami, ktore rozciagaly sie lukiem o dzien drogi od wybrzeza, rozlegl sie grzmot. Na calej plazy lezaly kupy lajna nildorow. Gundersen kroczyl ostroznie po chrzeszczacym piasku i rzucil sie plasko na fale. Zanurzyl sie pod spienione grzywacze i silnymi, szybkimi ruchami poplynal w strone mielizny. Byl odplyw. Przeszedl przez wylaniajaca sie lawice piachu i poplynal dalej, az poczul sie zmeczony. Kiedy wrocil do brzegu, dojrzal turystow, ktorzy rowniez przyszli sie kapac, Christophera i Mirafloresa. Usmiechneli sie do niego niesmialo.

— Pokrzepiajace — powiedzial. — Nie ma nic lepszego, niz slona woda.

— Ale dlaczego nie moga utrzymac plazy w czystosci? — rzucil pytanie Miraflores.

Ponury sulidor podawal sniadanie. Krajowe owoce, ryby. Gundersen mial wspanialy apetyt. Zjadl trzy zlotozielone gorzkie owoce, potem fachowo oddzielil kosci jezo-kraba od rozowego, slodkiego miesa, ktore ladowal w siebie widelcem z taka szybkoscia, jakby uczestniczyl w zawodach. Sulidor przyniosl mu nastepna rybe i miske lesnych „swieczek”. Gundersen zajety byl palaszowaniem przysmakow, kiedy wszedl Van Beneker w swiezym, wyprasowanym ubraniu. Zamiast przysiasc sie do stolika Gundersena, usmiechnal sie tylko formalnie i pozeglowal dalej.

— Usiadz ze mna, Van — zawolal za nim Gundersen. Van Beneker przystal na to, ale widac bylo, ze jest skrepowany.

— Co do wczorajszego wieczoru… — zaczal.

— Nie ma o czym mowic.

— Bylem nieznosny, panie Gundersen.

— Miales w czubie. Zrozumiale. In vino veritas. Ale wczoraj mowiles do mnie — Gundy. Moze zostaniesz przy tym i dzisiaj. Kto tu lowi ryby?

— Jest automatyczny jaz, tuz kolo hotelu, na polnoc. Lapie i przysyla wprost do hotelu. Bog jeden wie, kto przygotowywalby tu jedzenie, gdybysmy nie mieli maszyn.

— A kto zrywa owoce? Tez maszyna?

— To robia sulidory — odparl Van Beneker.

— Od kiedy sulidory zaczely pracowac jako sila robocza na tej planecie?

— Jakies piec lat temu, moze szesc. Skoro my moglismy zrobic z nildorow tragarzy i zywe spychacze, to one mogly zamienic sulidory w sluzacych. Mimo wszystko, sulidory sa jednak gatunkiem nizszym.

— Zawsze byly panami samych siebie. Dlaczego zgodzily sie sluzyc? Co z tego maja?

— Nie wiem — wyznal Van Beneker. — Czy ktos kiedykolwiek zrozumial sulidory?

Racja, pomyslal Gundersen. Nikomu jeszcze nie udalo sie zrozumiec, jakie stosunki panuja pomiedzy obu inteligentnymi gatunkami zamieszkujacymi te planete. Juz sama obecnosc dwoch inteligentnych gatunkow sprzeczna jest z ogolnie panujaca we wszechswiecie logika ewolucji. Zarowno nildory, jak i sulidory kwalifikowaly sie do posiadania autonomii, bowiem poziomem percepcji przewyzszaly ziemskie humanoidy. Sulidor byl bystrzejszy od szympansa, a nildor — jeszcze bardziej inteligentny. Gdyby tu nie bylo nildorow, to wystarczylaby obecnosc sulidorow, zeby zmusic Kompanie do zrzeczenia sie praw wlasnosci do tej planety, kiedy ruchy dekolonizacyjne osiagnely swoj szczyt. Ale dlaczego dwa gatunki i tak dziwnie ze soba koegzystuja? Dwunozne, miesozerne sulidory rzadza Kraina Mgiel, a czworonozne, trawozerne nildory dominuja w tropikach. Dlaczego w ten sposob podzielily ten swiat? I dlaczego taki podzial panowania zalamuje sie, o ile to wlasnie ma teraz miejsce?

Gundersen wiedzial, iz pomiedzy tymi stworzeniami zawsze istnialy jakies uklady, ze kazdy nildor wraca do Krainy Mgiel, gdy nadchodzi moment ponownych narodzin. Nie mial jednak pojecia, jaka rzeczywiscie role odgrywaly sulidory w zyciu i odradzaniu sie nildorow. Nikt tego nie wiedzial. Przyznawal, ze wlasnie ta tajemnicza zagadka byla jedna z przyczyn, ktore przywiodly go z powrotem na Swiat Holmana, na Belzagor. Teraz, kiedy byl wolny od odpowiedzialnosci urzedowej i mogl swobodnie ryzykowac zycie, by zaspokoic swoja ciekawosc. Zaniepokoily go jednak zmiany w stosunkach sulidory — nildory, ktore zaobserwowal juz tutaj, w hotelu. Oczywiscie, obyczaje obcych stworzen to nie jego sprawa. Nic wlasciwie nie bylo teraz jego sprawa. Przybyl tu, by rzekomo prowadzic badania, to znaczy myszkowac i szpiegowac. W ten sposob jego powrot na te planete wydawal sie aktem woli, a nie podporzadkowaniem sie nieodpartemu przymusowi, choc czul, ze przeciez mu ulegal.

— … bardziej skomplikowane, niz komukolwiek mogloby sie wydawac — dotarly do niego slowa Van Benekera.

— Przepraszam. Umknelo mi, cos powiedzial.

— Niewazne. Lubimy tu teoretyzowac. Ta setka, jaka z nas pozostala. Kiedy chcialbys wyruszyc na polnoc?

— Chcesz sie mnie szybko pozbyc, Van?

— Pragne tylko wszystko rozplanowac, przyjacielu — odparl maly czlowieczek nieco urazony. — Jesli zamierzasz zostac, trzeba sie zatroszczyc o zaprowiantowanie dla ciebie i …

— Wyrusze zaraz po sniadaniu, jesli zechcesz mi powiedziec, jak dostac sie do najblizszego siedliska nildorow. Chce otrzymac pozwolenie na podroz.

— Dwadziescia kilometrow na poludniowy-wschod. Podrzucilbym cie, ale rozumiesz — turysci …

— Czy moglby zawiezc mnie jakis nildor? — zapytal Gundersen. — Bo jesli to zbyt wiele klopotu, sam podraluje, trudno.

— Zalatwie ci to — zapewnil Van Beneker. W godzine po sniadaniu pojawil sie mlody samiec nildor, by zabrac Gundersena do siedliska. W dawnych czasach Gundersen po prostu wsiadlby mu na grzbiet, ale teraz czul, ze powinien sie przedstawic. Nie mozna zadac, by samostanowiace o sobie, inteligentne stworzenie nioslo cie dwadziescia kilometrow przez dzungle — myslal Gundersen — bez okazania mu elementarnej grzecznosci.

— Jestem Edmund Gundersen, z pierwszych narodzin — powiedzial — i zycze ci, przyjacielu mej podrozy, wielu szczesliwych ponownych narodzin.

— Ja jestem Srin'gahar, z pierwszych narodzin — odparl nildor uprzejmie — i dziekuje ci za zyczenia, przyjacielu mej podrozy. Bede ci sluzyl z wolnej i nieprzymuszonej woli i oczekuje twych rozkazow.

— Musze pomowic z wielokrotnie urodzonym i otrzymac zezwolenie na podroz na polnoc. Ten czlowiek tutaj powiada, ze mozesz mnie do niego zawiezc.

— Moze sie tak stac. Czy teraz?

— Teraz.

Mial tylko jedna walizke. Polozyl ja na szerokim zadzie nildora, a Srin'gahar natychmiast podniosl ogon, by przytrzymac bagaz na miejscu. Nastepnie kleknal, a Gundersen z zachowaniem calego rytualu usadowil sie na nim. Tony miesa podniosly sie i poslusznie ruszyly w strone lasu. Bylo nieomal tak, jak dawniej.

Pierwsze kilometry drozek wsrod coraz gestszych drzew o gorzkich owocach przemierzali w milczeniu. Gundersen uswiadomil sobie, ze nildor nie zacznie mowic, jesli nie zostanie zagadniety. Aby wiec rozpoczac rozmowe, powiedzial, ze dziesiec lat temu mieszkal na Belzagorze. Srin'gahar odparl, ze wie o tym, ze pamieta go z okresu rzadow Kompanii. Bylo to bezbarwne nosowe porykiwanie i chrzakanie, ktore absolutnie nie ujawnilo, czy nildor przypomnial sobie Gundersena z przyjemnoscia, z uraza czy obojetnie. Gundersen powinien byl cos wywnioskowac z poruszen grzebienia na lbie Srin'gahara, ale bylo to teraz niemozliwe. Skomplikowany system

Вы читаете W dol, do Ziemi
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату