dodatkowego porozumiewania sie nildorow niestety nie zostal rozwiniety dla wygody pasazerow. Poza tym Gundersen znal tylko kilka z nieograniczonej niemal liczby dodatkowych gestow, a zreszta wiekszosc z nich zapomnial. Nildor wydawal mu sie dosc uprzejmy.

Gundersen zamierzal wykorzystac podroz, by przypomniec sobie jezyk nildorski. Jak dotychczas, szlo mu niezle, ale zdawal sobie sprawe, ze w rozmowie z wielokrotnie narodzonym bedzie potrzebowal calej znajomosci tego jezyka.

— Czy wypowiadam to we wlasciwy sposob? — pytal co chwila. — Prosze, popraw mnie, jesli robie blad.

— Mowisz bardzo dobrze — stwierdzil Srin'gahar. Jezyk w istocie nie byl trudny. Mial maly zasob slow i prosta gramatyke. Czasowniki nie odmienialy sie. Slowo tworzone bylo w drodze aglutynacji, prostego sumowania znaczacych sylab i zlozone pojecie, na przyklad „poprzednie pastwisko mego malzonka”, brzmialo jak dlugi ciag chrapliwych dzwiekow, nie przerywanych nawet krotka pauza. Mowa nildorow byla powolna i zwarta, zawierala niskie wibrujace tony, ktore Ziemianin musial wydobywac z glebi nosa.

Srin'gahar szedl sciezkami nildorow, a nie starymi utartymi szlakami Kompanii. Gundersen zmuszony byl pochylac sie pod nisko zwisajacymi galeziami, a raz drzaca nikalanga owinela mu sie wokol szyi. Rozerwal ja szybko, bo ten zimny uscisk byl przerazajacy. Gdy obejrzal sie, zobaczyl, ze liana nabrzmiala z podniecenia, stala sie czerwona i rozdeta — tak nia wstrzasnal dotyk skory Ziemianina. Wkrotce wilgotnosc powietrza w dzungli osiagnac musiala gorna granice skali, skraplanie wytworzylo rodzaj deszczu. Bylo tak parno, iz Gundersen z trudem oddychal, a po ciele splywaly mu strugi potu. Wkrotce przecieli dawna droge Kompanii, teraz juz tak zarosla, ze jeszcze rok i nie bedzie po niej sladu.

Ogromne cielsko nildora czesto domagalo sie pokarmu. Co pol godziny zatrzymywali sie, Gundersen zsiadal, a Srin'gahar zul galazki krzewow. Widok ten ozywial uspione uprzedzenia Gundersena i niepokoil go do tego stopnia, ze staral sie nie patrzec. Nildor, zupelnie jak slon, rozwijal trabe i ogolacal z lisci galazki, potem jego wielka geba rozchylala sie i niknela w niej cala wiazka. Potrojnymi klami obdzieral kawalki kory na deser. Ogromne szczeki poruszaly sie niezmordowanie do przodu i tylu, rozdrabnialy, melly. My nie wygladamy wcale ladniej, przekonywal sie Gundersen. Jednakze, demon ktory w nim siedzial, przeciwstawial sie jego tolerancji i upieral sie, ze towarzyszacy mu nildor to po prostu zwierze.

Srin'gahar nie byl wylewny. Kiedy Gundersen nic nie mowil — to i nildor milczal. Gdy Gundersen o cos zapytal, nildor odpowiadal uprzejmie, ale bardzo zwiezle. Trud podtrzymywania takiej kulejacej konwersacji wyczerpywal Gundersena. Poddawal sie rytmowi krokow tego ogromnego stworzenia znajdujac przyjemnosc w tym, ze bez wysilku ze swej strony przemierza pelna oparow dzungle. Nie mial pojecia, gdzie jest i nie potrafilby powiedziec, czy posuwaja sie w odpowiednim kierunku, bowiem drzewa nad glowa tworzyly zwarty baldachim skrywajacy slonce. Nildor, chcac sie po raz kolejny tego ranka pozywic, zboczyl ze sciezki i tratujac roslinnosc doszedl do czegos, co niegdys bylo swietnym budynkiem Kompanii, a teraz — brudna rudera obrosnieta lianami.

— Czy wiesz, co to za dom, Edmundzie pierwszego urodzenia? — spytal Srin'gahar.

— Nie bardzo sobie przypominam…

— Stacja wezow. Tutaj zbieraliscie ich jad. Tak… Teraz pamietal… Porwane obrazy tloczyly sie przed oczami. Stare skandale, dawno zapomniane lub przytlumione, nabraly zywych barw. Te ruiny to stacja wezow? Miejsce jego grzechow, scena tylu upadkow, utraty laski? Gundersen czul, ze policzki zaczynaja mu palac. Zsunal sie z grzbietu nildora i powlokl w strone budynku. Stanal na chwile przed drzwiami, zagladajac do srodka. Tak, tutaj znajdowaly sie wiszace rurki i koryta, przez ktore przeplywal wydobyty jad. Cale to wyposazenie techniczne bylo wciaz na miejscu, zaniedbane jednak i zniszczone wskutek wilgoci. A tutaj bylo wejscie dla wezy, ktore znecone dziwna muzyka nie mogac sie jej oprzec, wypelzaly z zakamarkow w dzungli i tutaj wydobywano z nich jad. A tu…, a tam…

Rzucil okiem na Srin'gahara. Kolce na grzebieniu nildora byly rozdete: oznaka napiecia, a byc moze i dzielonego wstydu. Nildory mialy rowniez wspomnienia laczace sie z tym budynkiem. Gundersen wszedl do wnetrza, popychajac uchylone drzwi. Zaskrzypialy zawiasy. Zgrzyt, a potem melodyjny jek rozlegl sie po calym budynku, zamierajac przytlumionym echem. Bzzmm… i Gundersen uslyszal gitare Jeffa Kurtza. Opadly z niego lata. Mial znowu trzydziestke i dopiero co przybyl na Swiat Holmana. Rozpoczynal praktyke w stacji wezow, a potem zostal na stale zaangazowany. Ilez to plotek krazylo wokol tego miejsca! Tak. Z mrokow pamieci wylonila sie postac Kurtza. Stal w drzwiach budynku, nieprawdopodobnie wysoki, najwyzszy mezczyzna jakiego Gundersen widzial, z wielka, okragla, lysa glowa i ogromnymi czarnymi oczami, osadzonymi pod lukami wystajacych kosci. Mial szeroki usmiech, w ktorym odslanial biale zeby. Gitara zabrzeczala, a Kurtz powiedzial:

— Zobaczysz, jakie to wszystko interesujace, Gundy. Mozna miec tutaj doswiadczenia z niczym nieporownywalne. W zeszlym tygodniu pochowalismy twego poprzednika — Bzmm. — Musisz sie oczywiscie nauczyc utrzymywac dystans pomiedzy soba, a tym, co sie tu dzieje. To tajemnica zachowania wlasnej tozsamosci w tym obcym swiecie. Trzeba zakreslic linie graniczna wokol siebie, Gundy, i powiedziec tej planecie: dotad mozesz sie posunac niszczac mnie, ale ani kroku dalej. W przeciwnym razie planeta cie pochlonie i uczyni swa integralna czescia. Czy mowie jasno?

— Nic nie rozumiem — stwierdzi Gundersen.

— Po jakims czasie zrozumiesz. — Bzmm. — Chodz obejrzec nasze weze.

Kurtz byl o piec lat starszy od Gundersena i trzy lata wczesniej przybyl na Swiat Holmana. Gundersen znal go ze slyszenia, na dlugo zanim go spotkal. Wydawalo sie, ze kazdy tu czul nabozna niemal czesc wobec Kurtza, chociaz byl on tylko pomocnikiem agenta na stacji i nigdy wyzej nie awansowal. Po pieciu minutach Gundersen sadzil, ze zdolal go rozgryzc: jest on jak spadajacy, nie do konca upadly aniol, jak Lucyfer w drodze ku otchlani, jeszcze w zaraniu swego grzechu. Takiego czlowieka nie mozna obarczyc, poki nie przebyl swej drogi i nie osiagnal ostatecznego stanu, powazna odpowiedzialnoscia.

Weszli razem do stacji. Kurtz siegnal po aparat destylacyjny, delikatnie piescil rurki i krany. Palce jego byly jak odnoza pajaka, a ta pieszczota zdumiewajaco nieprzyzwoita. W odleglym koncu pokoju stal niski, przysadzisty mezczyzna, o ciemnych wlosach i czarnych brwiach, inspektor Gio Salamone. Kurtz dokonal ceremonii prezentacji. Salamone usmiechnal sie.

— Szczesciarz z pana — powiedzial. — Jak pan to zrobil, ze tu pana przydzielono?

— Ktos zrobil komus kawal — zasugerowal Kurtz.

— Mozliwe — zgodzil sie Gundersen. — Kazdy uwaza, ze bujam, kiedy mowie, ze mnie tu przyslano, chociaz sie nie staralem.

— Test niewinnosci — zamamrotal Kurtz.

— No, skoro pan tu jest — oswiadczyl Salamone — musi pan poznac podstawowe prawo zycia w punkcie wezow. Zabrania ono po opuszczeniu stacji, dyskutowania z kimkolwiek o tym, co tu sie dzialo. Capisce? A teraz prosze powtarzac za mna: Przysiegam na Ojca, Syna i Swietego Ducha, a takze na Abrahama, Izaaka, Jakuba i Mojzesza…

Kurtz zakrztusil sie ze smiechu.

— To przysiega jakiej nigdy jeszcze nie slyszalem — powiedzial zdumiony Gundersen.

— Salamone jest wloskim Zydem — wyjasnil Kurtz. — Stara sie ubezpieczyc na wszelkie mozliwosci. Przysiega sie nie przejmuj, ale on istotnie ma racje: nikomu nic do tego, co sie tu dzieje. To, co gdzies tam slyszales o stacji wezow, to moze i prawda, ale nic nikomu nie opowiadaj, gdy stad wyjedziesz. — Bzmm. Bzmm. — Obserwuj nas teraz uwaznie. Bedziemy zwolywac nasze demony. Przygotuj amplifikatory, Gio.

Salomone chwycil plastykowy worek z czyms, co wygladalo jak zlota kaszka i zawlokl w strone tylnych drzwi. Nabral w garsc i szybkim ruchem do gory wypuscil to w powietrze. Wiatr natychmiast porwal i uniosl blyszczace zdziebelka.

— Rozrzucil wlasnie w dzungli tysiace mikroamplifikatorow — wyjasnil Kurtz. — W ciagu dziesieciu minut pokryja obszar o promieniu dziesieciu kilometrow. Sa tak nastrojone, by odbieraly czestotliwosc dzwiekow mej gitary i fletu Gio, a dzieki rezonansowi wszedzie tam bedzie slyszana muzyka.

Kurtz zaczal grac, a Salamone towarzyszyl mu na flecie. Zabrzmiala uroczysta sarabanda, delikatna, hipnotyzujaca, powtarzaly sie w niej dwie lub trzy figury muzyczne, bez zmiany pelni i wysokosci tonu. Przez dziesiec minut nie dzialo sie nic niezwyklego. Potem Kurtz wskazal w strone dzungli.

— Zaczynaja wylazic — szepnal. — Jestesmy autentycznymi zaklinaczami wezow.

Gundersen przygladal sie, jak weze pelzly sposrod zarosli. Byly cztery razy dluzsze od czlowieka i grube jak ludzkie ramie. Falujace pletwy biegly wzdluz ich grzbietow. Skora ich byla blyszczaca, bladozielona i najwyrazniej

Вы читаете W dol, do Ziemi
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату