Nagle Gundersen poczul, zapowiadajacy zmiane aury, powiew mroznego wiatru z polnocy. Sciezka wiodla w dol po pochylosci, a gdy potem znow wspiela sie na wzgorze, Gundersen objal wzrokiem wielki, posepny, bezludny obszar — ziemi niczyjej pomiedzy dzungla a Kraina Mgiel. Nie roslo tu zadne drzewo ani krzak, ani nawet mech. Byl tylko zolty piach i rozrzucone na nim gdzieniegdzie kamienie. Za ta pusta strefa zlocila sie blyszczaca w sloncu oblodzona skala, wysoka na kilkaset metrow, ktora na ogromnej przestrzeni tarasowala droge. W oddali groznie majaczyl szczyt niebotycznej gory, poszarpany, z wystajacymi zrebami i polkami skalnymi, bladorozowy na tle stalowoszarego nieba. Wszystko w tej dalekiej krainie wydawalo sie nadmiernie wielkie i masywne, wrecz monstrualne.

— Tutaj musisz isc juz sam — oswiadczyl Srin'gahar. — Przykro mi, ale taki jest zwyczaj. Nie moge niesc cie dalej.

Gundersen zlazl z nildora. Zmiana sposobu podrozy nie wydawala mu sie niewlasciwa, przeciwnie, uwazal, ze na miejsce ponownych narodzin powinien dotrzec o wlasnych silach. Czul sie tez troche zazenowany, ze tyle setek kilometrow przejechal na grzbiecie Srin'gahara. Jednak juz po piecdziesieciu metrach marszu u boku pieciu nildorow zaczal dyszec. Krok wprawdzie byl wolny i miarowy, ale widocznie powietrze tu bylo bardziej rozrzedzone. Zmuszal sie, by ukryc zmeczenie. Pojdzie dalej. Czul sie pogodny i dziwnie lekki. Uwazal, ze zdola opanowac bicie serca i pulsowanie w skroniach, tym bardziej, ze wial rzeski, chlodny wiatr. Byli w polowie drogi przez pusta strefe, gdy Gundersen dostrzegl, ze to co wydawalo sie lita, biala skala, bylo w istocie sciana gestej mgly. Wysuniete jej pasma dotykaly jego twarzy. Przywiodlo mu to na mysl zimne dotkniecie smierci, welony, trumny, groby i czaszki, ale dziwnie nie byly to wyobrazenia niemile.

Nagle chmury unoszace sie ponad mgla rozplynely sie i slonce rozjarzylo najwyzszy szczyt odleglej gory — ogromna, sniezna kopule, a jemu wydalo sie, ze spoglada na niego stamtad odmieniona, pogodna twarz Kurtza.

Z bieli, obejmujacej wszystko przed nimi, wylonila sie postac olbrzymiego, starego sulidora. To Na-sinisul dotrzymywal przyrzeczenia, ze bedzie im przewodnikiem. Sulidory, ktore towarzyszyly im dotychczas, wymienily pare slow z Na-sinisulem i odeszly z powrotem do dzungli. Na-sinisul dal znak i kawalkada ruszyla naprzod.

Po paru minutach ogarnela ich mgla.

Gundersen spostrzegl, ze nie byla tak gesta jak sie wydawalo. Prawie caly czas byla dosc dobra widocznosc. Chwilami jednak pojawialy sie wiry i wtedy ledwie dostrzegal zielone cielsko Srin'gahara kroczacego obok. Krajobraz byl surowy: gola ziemia, troche glazow, niskie drzewa, zupelnie jak w ziemskiej tundrze.

Nikt sie nie odzywal. Marsz trwal juz pewnie z godzine. Gundersen nie mogl juz wyprostowac plecow i stopy mu zdretwialy. Droga wznosila sie niepostrzegalnie w gore, powietrze stawalo sie coraz rzadsze, a temperatura spadala gwaltowanie, gdy dzien zblizal sie ku koncowi. Koszmarna mgla, bezmierna, spowijajaca wszystko, kladla sie ciezarem na duszy Gundersena. Mial wrazenia, ze wszystkie barwy i cieplo ulecialo ze wszechswiata.

Szedl naprzod jak maszyna. Czasami puszczal sie klusem, by nie zostac w tyle za nildorami. Na-sinisul narzucil tempo, ktore nildory wytrzymywaly bez trudu, dla Gundersena jednak bylo ono niemal zabojcze. Wstydzil sie, ze sapie i dyszy, chociaz wlasciwie nikt nie zwracal na to uwagi. Marzyl z rozpacza o odpoczynku, ale nie mogl sie zdobyc na to, by prosic nildory o chwile postoju: to byla przeciez ich pielgrzymka, a on sam sie do niej wprosil.

Zapadl ponury, przygnebiajacy zmierzch. Szarosc stawala sie jeszcze bardziej szara. Anemiczne dotychczas i tak slabo widoczne slonce, zgaslo zupelnie. Widzialnosc byla bardzo zla. Zrobilo sie przenikliwie zimno. Nagle zaczelo go dreczyc cos, na co dotad nie zwracal uwagi — oddychanie stalo sie nieprzyjemne. Powietrze na Belzagorze, nie tylko w Krainie Mgiel, ale we wszystkich regionach, nie odpowiadalo normom atmosfery ziemskiej — zawieralo troche wiecej azotu, a mniej tlenu. Roznica ta byla uchwytna tylko dla bardzo wrazliwego powonienia. Gundersen, przyzwyczajony w ciagu tylu lat sluzby na Belzagorze, roznicy tej nie odczuwal. Teraz jednak wpadal mu w nozdrza gryzacy, metaliczny zapach i wydawalo sie, ze w gardle ma pelno jakiegos brudu.

Klopoty z oddychaniem oraz uciazliwosc drogi tak zaabsorbowaly Gundersena, ze nie spostrzegl kiedy pozostal sam.

Nildorow nigdzie nie bylo widac, zniknal tez Na-sinisul. Wszystko tonelo we mgle. Uswiadomil sobie, ze musialo minac dobrych kilka minut odkad stracil z oczu swych towarzyszy. Do tej pory mogli go znacznie wyprzedzic lub pojsc inna droga.

Nie wolal.

Opanowala go nieodparta chec odpoczynku. Przysiadl w kucki i przyciagnal dlonie do twarzy, potem oparl sie rekami o zimny, wilgotny grunt i wciagal glebokimi haustami powietrze. Jak dobrze byloby polozyc sie i stracic swiadomosc. Usilowal jednak wstac, co udalo mu sie dopiero za trzecim razem.

— Srin'gahar? — wyszeptal. Nie mial sily wzywac pomocy.

W glowie wirowalo mu, ruszyl jednak naprzod potykajac sie, slizgajac i wpadajac na drzewa. W pewnej chwili ujrzal po lewej stronie cos, co musialo byc nildorem i czujac nagly przyplyw sil pobiegl tam. Kiedy przywarl don. poczul, ze jest twardy, mokry i lodowaty. Zdal sobie sprawe, ze to wielki glaz. Oderwal sie od niego i wtem zobaczyl szereg masywnych ksztaltow: mijaly go nildory.

— Poczekajcie! — zawolal i chcial je dogonic. Nagle potknal sie i upadl ladujac na rekach i kolanach w plytkim, ale bardzo zimnym strumieniu. Wyczolgal sie na brzeg. Okazalo sie, ze wzial za nildory niskie, rozlozyste drzewa, poruszane wiatrem. No dobrze — pomyslal — zgubilem sie; poczekam tu do rana. Skulil sie i usilowal jakos wycisnac wode z przemoczonego ubrania.

Nadeszla noc i ciemnosc w miejsce szarosci. Szukal nad glowa ksiezycow, ale ich nie bylo. Meczylo go ogromne pragnienie. Probowal doczolgac sie z powrotem do strumienia, ale nie mogl go znalezc. Wargi mial spekane, a palce mu zdretwialy. Pomimo udreki i strachu odnajdywal w sobie spokoj. Powtarzal sobie, ze wszystko, co sie dzieje, nie jest w istocie niebezpieczne, natomiast w jakis sposob konieczne.

Plynely godziny. W pewnej chwili zjawil sie Srin'gahar, ktoremu towarzyszyl Na-sinisul.

— Jest tutaj — uslyszal glos nildory.

— Zyje? — spytal Na-sinisul. Glos jego dochodzil przez mgle, jak z innego swiata.

— Zyje. Mokry i zimny. Edmund Gundersen, mozesz wstac?

— Tak. Nic mi nie jest. — Napelnilo go uczucie wstydu. — Szukaliscie mnie caly czas?

— Nie — odparl lagodnie Na-sinisul. — Poszlismy do wsi i tam dyskutowalismy na temat twej nieobecnosci. Nie bylismy pewni czy zgubiles sie, czy celowo oddaliles sie od nas. Potem ja i Srin'gahar wrocilismy. Miales zamiar nas opuscic?

— Zgubilem sie — wyznal Gundersen zalosnie.

Nawet teraz nie pozwolono, by wsiadl na nildora. Wlokl sie pomiedzy Srin'gaharem a Na-sinisulem, chwytajac sie co pewien czas gestego futra sulidora lub wspierajac o gladkie biodro nildora. Wreszcie przez mgle i ciemnosc zaczely przezierac slabe swiatelka, a potem Gundersen dostrzegl zarys chat w wiosce sulidorow. Nie czekajac na zaproszenie, wsunal sie do pierwszej z brzegu szopy. Smierdzialo stechlizna. Z krokwi zwieszaly sie peczki suchych kwiatow i wiazki skor zwierzecych. Kilku siedzacych sulidorow spojrzalo na niego nie okazujac zainteresowania. Gundersen ogrzal sie i wysuszyl ubranie. Ktos przyniosl mu miske slodkiej, gestej zupy, a pozniej dostal pare kawalkow suszonego miesa. Trudno bylo je pogryzc, ale mogl je zuc. Mialo wspanialy smak. Wielu sulidorow wchodzilo i wychodzilo. Raz, kiedy plat skory zaslaniajacy wejscie pozostal odchylony, zobaczyl nildory siedzace przed chata. Malenkie zwierzatko, o dzikim pyszczku, biale jak snieg, przysunelo sie do niego i spogladalo pogardliwie. Jakas bestia z polnocy, ktora sulidory sprowadzily sobie zapewne do zabawy — myslal. Stworzenie szarpnelo za wciaz wilgotna odziez Gundersena i wydalo glos podobny do chichotu. Poruszylo uszkami, w ktorych sterczaly kepki wloskow i ostrymi, malenkimi pazurkami badalo ciekawie rekaw. Dlugi, chwytny ogonek zwijal sie i rozwijal. Potem nagle skoczylo Gundersenowi na kolana, chwycilo lapkami jego reke i wpilo zabki w cialo. Ugryzienie nie bylo bardziej bolesne, niz ukaszenie komara, ale Gundersen obawial sie, ze moze sie wywiazac jakas obrzydliwa infekcja. Nie zrobil jednak zadnego ruchu, by spedzic stworzonko. Spadla na nie natomiast lapa ktoregos z sulidorow i rzucila je przez szerokosc izby w kat. Na-sinisul przysiadl kolo Gundersena.

— Czy munzor mocno cie ugryzl? — spytal.

— Nie bardzo. Czy to niebezpieczne?

— Nie, nic ci sie nie stanie — odrzekl sulidor. — Ukarzemy to zwierzatko.

— Och, nie robcie tego. Ono sie tylko bawilo.

— Musi sie nauczyc, ze gosc to swietosc — stwierdzil stanowczo Na-sinisul. Pochylil sie blizej. Gundersen

Вы читаете W dol, do Ziemi
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату