— Nie. Nie ma o czym mowic.
— Nie gadaj glupstw! Nie zyjemy w sredniowieczu, Ced. Przypadek raka nie jest powodem, by czlowiek kladl sie w brudnej chalupie i czekal na smierc. Sulidory przygotuja dla ciebie nosze. Zalatwie to w ciagu pieciu minut. I potem…
— Nie zdolalbym nigdy dotrzec do Seeny i dobrze o tym wiesz — powiedzial miekko Cullen. — Nildory zabralyby mnie w momencie, w ktorym przekroczylbym granice Krainy Mgiel. Musisz o tym wiedziec.
— No…
— Nie mam sily na udawanie. Wiesz przeciez, ze jestem najbardziej poszukiwanym czlowiekiem na tej planecie, prawda?
— Chyba tak.
— Zostales wyslany, zeby mnie im dostarczyc?
— Nildory prosily, zebym cie sprowadzil — przyznal Gundersen. — Musialem sie zgodzic, aby otrzymac zezwolenie na przybycie tutaj.
— Naturalnie — powiedzial z gorycza Cullen.
— Postawilem jednak warunek, ze nie sprowadze cie, jesli nie bedziesz chcial isc dobrowolnie — dodal Gundersen. — Wysunalem tez inne zastrzezenia. Sluchaj Ced, nie jestem Judaszem. Podroz te podjalem z osobistych powodow i to, ze cie odwiedzilem jest sprawa calkowicie uboczna. Ale chca ci pomoc. Zgodz sie, zebym zabral cie do Seeny. Bedziesz poddany leczeniu i…
— Powiedzialem ci — przerwal Cullen — ze nildory zlapia mnie przy pierwszej okazji.
— Nawet gdyby wiedzialy, ze jestes smiertelnie chory i zabieram cie na kuracje?
— Zwlaszcza wtedy. Gdybym umieral, chcialyby ocalic ma dusze. Nie mam ochoty sprawic im tej satysfakcji, Gundy. Zostane tutaj, tu gdzie jestem bezpieczny, poza ich zasiegiem, i bede czekal, az rak mnie wykonczy. To juz teraz niedlugo. Dwa dni, trzy, tydzien, a moze nawet dzis. Jestem wdzieczny, ze chciales mnie ratowac, ale nie pojde.
— A jesli otrzymam od nildorow obietnice, ze zostawia cie w spokoju, poki nie bedziesz w stanie poddac sie…
— Nie pojde. Musialbym uzyc sily. A to wykracza poza warunki przyrzeczenia, jakie zlozyles nildorom, prawda?
— Cullen usmiechnal sie po raz pierwszy od dluzszej chwili.
— Tam, w kacie jest jeszcze jedna butelka wina. Badz dobrym kolega.
Gundersen poszedl ja przyniesc. Musial przejsc kolo kilku sulidorow. Rozmowa z Cullenem tak go pochlonela, byla taka prywatna, ze zapomnial o sulidorach, ktorych bylo pelno w chacie. Wzial wino i zaniosl choremu. Reka Cullena drzala, ale zdolal sie napic, potem podal butelke Gundersenowi, ktory nie byl w stanie mu odmowic. Wino bylo cieple i slodkie.
— A wiec nie bedziesz staral sie zabrac mnie z tej wioski, zgoda? — nalegal Cullen. — Wiem, ze nie myslisz serio, aby przekazac mnie nildorom, ale moze uwazasz, ze w ten sposob uratujesz mi zycie. Nie rob tego, bo skutek bylby ten sam — tak czy inaczej dostalbym sie w rece nildorow. Zostane tutaj. Zgoda?
Gundersen milczal przez chwile. — Niech ci bedzie — powiedzial wreszcie.
Cullen odetchnal z ulga. — Szkoda, ze stracilem tyle energii by cie przekonac — westchnal. — Mamy sobie jeszcze tyle do powiedzenia, a nie mam juz sily.
— Odpocznij sobie teraz, przyjde pozniej.
— Nie. Zostan. Rozmawiaj ze mna. Powiedz mi, gdzie byles przez te wszystkie lata, dlaczego tu wrociles, kogo widziales, co robiles? Opowiedz mi wszystko. Odpoczne, jak bede cie sluchal. A potem… potem…
Glos Cullena zalamal sie. Gundersenowi zdawalo sie, ze stracil przytomnosc albo moze zasnal. Oczy mial zamkniete, oddychal powoli, z trudem. Gundersen zamilkl, czul sie skrepowany. Zaczal chodzic po chalupie, ogladal skory zwierzat zawieszone na scianach, proste sprzety, resztki jedzenia. Sulidory nie zwracaly na niego uwagi. Bylo ich w chacie osiem. Trzymaly sie z dala od umierajacego, a jednak caly czas na niego baczyly. Gundersena z kazda chwila coraz bardziej oniesmielala obecnosc tych ogromnych, dwunogich bestii, tych koszmarnych stworzen z klami i pazurami, z grubym ogonem i dlugimi ryjami, ktore wchodzily i wychodzily i poruszaly sie tak, jakby on w ogole nie istnial. Wypil jeszcze troche wina, chociaz ani jego smak, ani zapach nie byly przyjemne.
— Opowiadaj mi, czekam — odezwal sie Cullen, majac wciaz zamkniete oczy.
Gundersen zaczal mowic. Mowil o osmiu latach, ktore spedzil na Ziemi, o niepokoju, jaki go tam opanowal, o trudnej do okreslenia checi powrotu na Belzagor, o potrzebie znalezienia jakiegos nowego sposobu na zycie. Opowiadal o swej wedrowce przez lasy do siedliska nildorow nad jeziorem, o tym jak tanczyl pomiedzy nimi i jak wymuszono na nim obietnice, ze sprowadzi Cullena. Mowil o Dykstrze i jego kobiecie znalezionych w ruinach stacji. Powiedzial mu tez, ze byl z Seena w Noc Pieciu Ksiezycow. Powiedzial o Kurtzu i o tym, jak zostal zmieniony wskutek ponownych narodzin. I mowil o swojej pielgrzymce do Krainy Mgiel.
Trzy razy myslal, ze Cullen zasnal, a raz wydawalo mu sie, ze chory w ogole nie oddycha. Jednak gdy przestawal mowic, Cullen dawal jakis slaby znak — krzywil usta, poruszal leciutko koncami palcow — by Gundersen nie przerywal opowiesci. W koncu, kiedy nie mial juz nic wiecej do powiedzenia, stal przez dluzsza chwile w milczeniu i czekal, czy Cullen uczyni jakis znak.
— No i…? — wyszeptal wreszcie chory.
— No i znalazlem sie tutaj.
— A stad dokad sie udajesz?
— Na Gore Odrodzenia — odpowiedzial Gundersen spokojnie.
Cullen otworzyl oczy. Skinal, by podniesc mu poduszki i usiadl pochylony do przodu.
— Dlaczego chcesz tam isc? — zapytal.
— Chce sie przekonac, czym sa ponowne narodziny.
— Widziales Kurtza?
— Widzialem.
— On tez chcial sie tego dowiedziec — mowil z wysilkiem Cullen. — Znal szczegoly techniczne, ale chcial dotrzec do tresci wewnetrznej. Samemu przezyc. To oczywiscie nie byla tylko zwykla ciekawosc. Kurtz mial pewne klopoty natury duchowej. Chodzilo mu po glowie, zeby zlozyc siebie w ofierze, bo wmowil sobie, ze musi odpokutowac za cale swoje zycie. Slusznie zreszta. Zupelnie slusznie. No i poszedl ponownie sie narodzic. Sulidory zgodzily sie. Oto czlowiek! Widzialem go, zanim odszedlem na polnoc.
— Przez pewien czas myslalem, ze tez moglbym sie ponownie narodzic — Gundersen wypowiedzial te slowa na pol swiadomie. — Z tych samych powodow: mieszanina ciekawosci i poczucia winy. Ale zarzucilem ten pomysl. Owszem, udam sie na tamta gore, zeby zobaczyc, co oni robia, ale nie sadze, bym sam poddal sie tym rytualom.
— Dlatego, ze widziales jak wyglada Kurtz?
— Czesciowo. A takze i dlatego, ze moj pierwotny plan wydal mi sie jakis, no… wymyslny. Niespontaniczny. Akt wyboru intelektualnego, a nie akt wiary. Nie mozna udac sie tam i oczekiwac ponownych narodzin, majac do tego zimne, naukowe podejscie. Trzeba odczuwac nieprzeparty przymus wewnetrzny.
— Tak jak to czul Kurtz?
— Wlasnie tak.
— A ty tego nie odczuwasz?
— Juz sam nie wiem — odpowiedzial Gundersen. — Sadzilem, ze rowniez i ja czuje ten przymus, powiedzialem o tym Seenie. Teraz jednak, gdy znalazlem sie w poblizu tej gory, cala ta historia zaczyna mi sie wydawac wydumana.
— Moze po prostu oblecial cie strach? Gundersen wzruszyl ramionami. — Kurtz rzeczywiscie nie stanowil pieknego widoku — powiedzial.
— Sa dobre ponowne narodziny i bywaja zle — wyjasnil Cullen. — Jego byly zle. Przypuszczam, ze zalezy to od jakosci duszy i oczywiscie od wielu innych czynnikow. Napijemy sie jeszcze wina?
Gundersen siegnal po flaszke. Cullen, ktoremu wrocilo chyba troche sil, pociagnal duzego lyka.
— A ty przeszedles ponowne narodziny? — spytal Gundersen.
— Ja? Nie. Nigdy mnie to nawet nie kusilo. Ale niejedno o tym wiem. Kurtz nie byl pierwszym z nas, ktory sie temu poddal. Przed nim bylo przynajmniej dwunastu.
Cullen wymienil pare nazwisk, wszystkie ludzi z Kompanii, ktorzy figurowali na liscie zmarlych w czasie