zakonczyc te pielgrzymke bez przewodnika.

Wyruszyl w dwie godziny po wschodzie slonca.

Zapowiadal sie ladny dzien. Powietrze bylo chlodne i czyste, mgla podniosla sie wysoko, widocznosc byla dobra. Przeszedl przez las na tylach wsi i znalazl sie na dosc wysokim wzgorzu. Z jego szczytow mogl objac wzrokiem caly krajobraz: surowy, porosniety lasami, poprzecinany rzekami, strumieniami, z plachtami jezior. Zdolal nawet dostrzec szczyt Gory Odrodzenia — rozowy wierzcholek na polnocnym horyzoncie wydawal sie tak bliski, ze tylko wyciagnac reke, tylko rozprostowac palce i mozna go dotknac. A te wszystkie rozpadliny, wzgorza i zbocza, ktore oddzielaly go od celu, nie wydawaly sie zadna przeszkoda — mogl ja pokonac kilkoma szybkimi skokami. Cialo jego rwalo sie do tego wysilku: serce bilo mu rowno, wzrok mial ostry, nogi niosly go lekko. Czul, jak rosnie mu dusza, jak ogarnia go niepowstrzymana chec zycia. Fantomy, ktore przez tyle lat go tumanily, teraz gdzies ulecialy. W tym kraju chlodu, sniegu i mgly poczul sie wypalony, oczyszczony, zahartowany, gotow przyjac wszystko, co musi byc zaakceptowane. Napelnila go jakas dziwna energia. Nie przeszkadzalo mu ani rozrzedzone powietrze, ani zimno, ani ponurosc i posepnosc otaczajacego go krajobrazu. Poranek byl niezwykle jasny, poprzez wysoko plynace mgly przedzieraly sie promienie slonca, zlocac drzewa i gola ziemie. Gundersen szedl uparcie naprzod.

Okolo poludnia mgla zgestniala i widocznosc stala sie bardzo ograniczona. Gundersen widzial tylko na odleglosc osmiu, dziesieciu metrow. Ogromne drzewa stanowily obecnie powazna przeszkode: ich wystajace, poskrecane korzenie i przypory byly prawdziwa pulapka dla nieuwaznego wedrowca. Gundersen staral sie isc bardzo ostroznie. Potem wkroczyl na teren gdzie wielkie, splaszczone na wierzchu glazy sterczaly z ziemi, jeden za drugim, tworzac oslizgle stopnie prowadzace do nieznanej krainy. Czolgal sie po nich, macajac na oslep, nie wiedzac, czy przy koncu nie czeka go upadek ani z jakiej wysokosci. Czasami musial skakac, a kazdy taki skok byl aktem wiary. Zaczynalo go ogarniac zmeczenie, kolana i uda byly coraz mniej sprawne, ale umysl mial jasny i nie opuszczalo go uczucie zachwytu.

Na posilek rozlozyl sie kolo malego, idealnie okraglego jeziorka o lsniacej jak lustro tafli wody, otoczonego smuklymi drzewami spowitymi mgla. Rozkoszowal sie urokiem tego miejsca, doskonale odizolowanego od wszelkich niepokojow swiata, i swoja samotnoscia. Mogl tutaj odetchnac z ulga po napieciu podrozy, po tylu tygodniach wedrowania z nildorami i sulidorami w ciaglej obawie, ze moze je obrazic i nie uzyskac przebaczenia. Nie chcialo mu sie stamtad odchodzic.

Gdy juz zbieral swe rzeczy, w jego odosobnienie wdarl sie jakis niemily dzwiek: buczenie maszyny gdzies wysoko w gorze. Oslonil oczy przed blaskiem i dojrzal lecacy pod chmurami transportowiec. Maly pojazd o scietym nosie krazyl, jakby czegos szukajac. Czyzby mnie? — zastanawial sie Gundersen. Odruchowo skulil sie przy pniu najblizszego drzewa, chociaz wiedzial, ze pilot nie mogl go zobaczyc. Po chwili pojazd odlecial i zniknal we mgle. Ale czar tego popoludnia rozwial sie, a mechaniczne, okropne dudnienie zaklocilo swiezo odnaleziony spokoj.

Po godzinie marszu przez wysokopienny las Gundersen napotkal trzy sulidory, pierwsze od rozstania z Yi- gartigokiem i Se-holomirem. Nie mial pewnosci, jak przebiegnie spotkanie i czy pozwola mu isc dalej swobodnie. Ta trojka byla najwyrazniej mysliwymi, powracajacymi do pobliskiej wioski. Dwa z nich niosly uwiazane do tyki jakies zabite, czworonozne, trawozerne zwierze. Mialo ono aksamitna, czarna siersc i dlugie zakrzywione rogi. Gundersen poczul intensywny skurcz strachu na widok zblizajacych sie do niego trzech gigantycznych stworzen, ale strach ten szybko minal. Sulidory przeciez, pomimo dzikiego wygladu, nie byly grozne. Mogly oczywiscie powalic go jednym uderzeniem lapy, ale po co? Nie mialy wiekszego powodu, by go zaatakowac niz on, by je spalic miotaczem.

— Czy wedrowiec ma dobra podroz? — spytal sulidor — przywodca, ten, ktory nie niosl zdobyczy. Mowil spokojnym grzecznym tonem w jezyku nildorow.

— Wedrowiec podrozuje bez przygod — odparl Gundersen i zaimprowizowal ze swej strony pozdrowienia: — Czy las jest zyczliwy dla mysliwych?

— Jak widzisz, mysliwym powiodlo sie. Jesli twa droga prowadzi w strone naszej wioski, zapraszamy cie. bys podzielil z nami upolowana zwierzyne.

— Zmierzam ku Gorze Odrodzenia.

— Nasza wies lezy wiec na twej drodze. Pojdziesz z nami?

Gundersen przyjal zaproszenie, zwlaszcza, ze zblizala sie noc i zaczynal wiac ostry, lodowaty wiatr. Wioska sulidorow byla mala, lezala o godzine drogi na polnoc, u podnoza stromej skaly. Mieszkancy byli uprzejmi, chociaz pelni rezerwy, ale w sposob calkowicie pozbawiony wrogosci. Wyznaczyli mu kat w chacie, dali jesc i pic i zostawili w spokoju. Nie traktowali go jak czlonka pogardzanej rasy dawnych zdobywcow, obcego i niepotrzebnego, ale jak zwyklego podroznika, potrzebujacego schronienia. Sulidory nie mialy oczywiscie takich powodow do urazy, jak nildory, poniewaz nigdy nie byly niewolnikami Kompanii. Gundersen jednak wyobrazal sobie zawsze, ze dusza w sobie wscieklosc i ta ich zyczliwa uprzejmosc byla dla niego jakims zaskoczeniem. Zaczynal podejrzewac, ze dotychczasowe wyobrazenie o nich bylo projekcja jego wlasnych win. Rano przyniesiono mu wode, owoce i ryby, a potem ich opuscil. Drugi dzien samotnej wedrowki nie przyniosl mu tyle radosci, co pierwszy. Bylo zimno, wilgotno, czesto padal snieg i caly prawie czas wisiala nisko gesta mgla. Stracil cenne godziny poranne, bo dostal sie w pulapke bez wyjscia — po prawej i lewej stronie ciagnely sie pasma gor, a przed nim, niespodziewanie, pojawilo sie wielkie, niemozliwe do przebycia jezioro. Musial wiec ominac je kierujac sie na zachod i nadlozyl wiele drogi. Widok otulonej w mgle Gory Ponownych Narodzin przyciagal go nieodparcie. Przez dwie godziny po poludniu mial zludzenie, ze nadrobil poranne opoznienie, ale okazalo sie, ze droge zamyka mu znow szeroka rwaca rzeka. Nie mial odwagi jej przeplynac, bo prad na pewno znioslby go. Przez nastepna godzine lub dluzej, szedl w gore rzeki, az natrafil na brod. Rzeka byla tu co prawda szeroka, ale widac bylo mielizne. W korycie lezaly poza tym naniesione glazy laczace oba brzegi. Pare z nich sterczalo nad powierzchnie, inne byly zanurzone, ale widoczne. Gundersen rozpoczal przeprawe. Skakal z jednego glazu na drugi i nieomal jedna trzecia drogi przebyl prawie sucha noga. Potem nagle wpadl po szyje do wody, slizgal sie, szukal po omacku. Spowijala go coraz gesciejsza mgla, dajac poczucie absolutnej samotnosci w calym wszechswiecie — przed nim i za nim klebily sie biale tumany. Nie widzial zadnych drzew, ani brzegu, ani nawet lezacych przed nim glazow. Staral sie wszystkimi silami utrzymac na nogach i nie zbaczac z drogi. W pewnej chwili potknal sie i znow wyladowal w rzece. Zaczal go znosic prad i stracil orientacje, nie mogl sie podniesc. Skoncentrowal cala energie, by przywrzec do jakiegos kamienia i po paru minutach zdolal wstac na nogi. Zataczajac sie i dyszac dotarl do glazu, ktory wznosil sie nad woda. Uklakl na nim. Byl przemoczony i trzasl sie z zimna. Minelo kilka minut nim mogl podjac dalsza droge. Wymacal przed soba inny glaz wystajacy z wody, potem drugi i nastepny. Teraz bylo latwo — posuwal sie naprzod nie moczac nog. Przyspieszyl kroku, pokonal dalszych pare glazow. W pewnym momencie mgla rozstapila sie i mogl rzucic okiem na brzeg.

Cos mu sie nie zgadzalo. Zawahal sie, czy isc dalej zanim sie nie upewni, czy wszystko jest w porzadku. Ostroznie schylil sie i zanurzyl lewa reke w wodzie. W otwarta dlon uderzyl go prad plynacy z prawej strony. Byl zaskoczony. Pomyslal, ze moze zmeczenie i zimno pomieszalo mu w glowie. Kilkakrotnie rozwazal sytuacje topograficzna i za kazdym razem dochodzil do tego samego, zatrwazajacego wniosku: jesli przekraczam rzeke w kierunku polnocnym, a ona plynie z zachodu na wschod, to powinienem czuc prad plynacy z lewej strony. Zdal sobie sprawe, ze usilujac wydostac sie z wody musial sie obrocic i od tej chwili z najwyzszym wysilkiem wracal z powrotem na poludniowy brzeg rzeki.

Zaczal watpic we wlasny sad. Mial ochote zaczekac tu, na tym kamieniu, az przerzedzi sie mgla i bedzie mogl isc dalej, ale potem pomyslal, ze moze tak czekac cala noc albo dluzej. Nagle przypomnial sobie, ze przeciez ma przy sobie kompas. Nastawil go i okazalo sie, ze jego wnioski dotyczace kierunku pradu byly sluszne. Ruszyl wiec z powrotem przez rzeke i wkrotce doszedl do miejsca, gdzie skapal sie w wodzie. Dalsza droge przebyl tym razem bez wiekszych trudnosci.

Na brzegu zdjal ubranie i wysuszyl je przy pomocy malego plomienia miotacza. Zapadla juz noc. Z przyjemnoscia przyjalby zaproszenie do jakiejs wioski sulidorow, ale zaden goscinny gospodarz nie pojawil sie. Musial wiec przespac sie skulony pod krzakiem.

Nastepny dzien byl cieplejszy i mniej mglisty. Gundersen ruszyl w droge pelen obaw, czy znow nie zatrzyma go jakas nieprzewidziana przeszkoda. Kraj tutaj byl nierowny, pofaldowany. Gundersen pokonujac jedno wzniesienie za drugim pial sie coraz wyzej, poniewaz caly teren wznosil sie ku rozleglej wyzynie, na ktorej dominowala Gora Ponownych Narodzin.

Wczesnym popoludniem dostrzegl, ze biegnace ze wschodu na zachod faldy jakby skrecily i powstaly bruzdy skierowane z poludnia na polnoc. Otwieraly sie one na szeroka, kolista lake, porosnieta trawa, ale bez

Вы читаете W dol, do Ziemi
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату