drzew. Pasly sie tam w ogromnych stadach wielkie zwierzeta polnocy, ktorych nazw Gundersen nawet nie znal.
Znowu uslyszal buczacy odglos nadlatujacej maszyny.
Transporter, ktory pojawil sie poprzedniego dnia, powracal i przelatywal zupelnie nisko, tuz nad glowa. Gundersen rzucil sie na ziemie i mial nadzieje, ze go nie zauwaza. Zwierzeta wokol niego krecily sie, ale nie uciekaly. Pojazd podszedl do ladowania o jakies tysiac metrow na polnoc. Pomyslal, ze to pewnie Seena wyruszyla chcac go odnalezc, zanim odda sie w rece sulidorow na Gorze Ponownych Narodzin. Mylil sie jednak. Z maszyny zaczeli wysiadac turysci Van Benekera.
Gundersen podczolgal sie za pagorek porosniety podobnymi do ostow roslinami i tam ukryl sie. Nie potrafil pogodzic sie z mysla, ze moglby spotkac ich teraz, w tym stadium swojej pielgrzymki, teraz kiedy byl juz oczyszczony z wielu cech osobowosci Gundersena.
Obserwowal turystow.
Podchodzili do zwierzat, fotografowali je, a nawet osmielali sie dotykac te, ktore wydawaly im sie bardziej lagodne. Gundersen slyszal ich glosy i smiechy razaco brzmiace w panujacej wokol ciszy. Slyszal tez, gorujacy nad rozmowami, glos Van Benekera. ktory cos wyjasnial. Te istoty ludzkie poruszajace sie po lace wydawaly sie Gundersenowi rownie obce jak sulidory. A moze nawet bardziej. Zdawal sobie sprawe, ze w ciagu tych paru mglistych, zimnych dni samotnej wedrowki zaszly w nim zmiany, ktorych sam jeszcze nie pojmowal. Czul, ze uwolnil swojego ducha od nadmiaru obciazen, ze stal sie czlowiekiem pod kazdym wzgledem prostszym, naturalniejszym, a jednak bardziej zlozonym.
Godzine, a moze dluzej, wciaz w ukryciu czekal, az turysci przestana interesowac sie laka i wroca do maszyny. Co dalej? Czy Van Beneker zabierze ich na polnoc, by mogli podpatrzec, co dzieje sie na Gorze Odrodzenia? Nie. Nie. To niemozliwe. Van Beneker, jak kazdy przyzwoity Ziemianin, mial stracha przed ta cala historia z ponownymi narodzinami i nie smialby zapuscic sie w te tajemnicze okolice.
A jednak transporter polecial na polnoc.
Gundersen w rozpaczy zaczal wolac, by zawrocil. Maly, blyszczacy pojazd, jakby go sluchal, zatoczyl kolo nabierajac wysokosci. Pewnie Van Beneker staral sie po prostu chwycic tylny wiatr. Gundersen odetchnal z ulga i ruszyl naprzod, straszac zwierzeta glosnymi okrzykami radosci.
Wydawalo sie, ze teraz juz wszystkie przeszkody pozostaly za nim. Gundersen przeszedl przez doline, bez trudu poradzil sobie z osniezona polka, przebrnal przez plytki potok, skrocil sobie droge idac przez las na przelaj. Wpadl w jednostajny rytm wedrowki, nie zwracal uwagi na zimno, mgle, koniecznosc pokonywania wzniesien czy zmeczenie. Byl w swietnej formie. Kiedy spal, spal zdrowo i mocno; kiedy poszukiwal jedzenia, znajdowal to, co bylo odpowiednie; kiedy postanowil pokonac jakas odleglosc, pokonywal ja. Spokoj emanujacy z otoczenia sklanial go do dokonywania rzeczy niezwyklych. Sam siebie wystawial na probe, sprawdzajac granice swej wytrzymalosci, dochodzac do nich i przekraczajac je przy najblizszej sposobnosci.
Na tym etapie swej podrozy byl calkowicie samotny. Czasami tylko widywal slady sulidorow na zamarznietym sniegu. Transporter juz nie powrocil. Sny tez mial spokojne. Zjawa Kurtza, ktora meczyla go ostatnio, zniknela.
Nie mial pojecia, ile dni minelo od smierci Ceda Cullena. Nie czul niecierpliwosci ani znuzenia, ani pragnienia, by to wszystko juz sie skonczylo. Bylo wiec dla niego pewna niespodzianka, kiedy znalazl sie na gladkim wystepie skalnym, szerokim na blisko trzydziesci metrow, obrzezonym sciana lodowatych sopli; spojrzal w gore i uswiadomil sobie, ze zaczal wchodzic na Gore Ponownych Narodzin.
XV
Z daleka wydawalo sie, ze gora strzela z mglistej rowniny jedna potezna bryla. Ale teraz, kiedy Gundersen znalazl sie u jej podnoza spostrzegl, ze sklada sie ona jakby z podestow z rozowego kamienia spietrzonych jeden nad drugim.
Wejscie bylo latwe. Pomiedzy skalami biegla kreta sciezka najwyrazniej naturalnego pochodzenia, ktora pozwalala Gundersenowi piac sie pod gore. Na drodze lezaly kupy lajna nildorow dowodzace, ze znajdowal sie na wlasciwej trasie.
Wspinal sie wiec w rownym tempie. Bylo zimno, ale rzesko. Na tej wysokosci obloki mgly byly postrzepione i nie ograniczaly widocznosci. Obejrzal sie wstecz i zobaczyl daleko w dole rownine.
Zastanawial sie, kiedy go zatrzyma jakis sulidor. Bylo to przeciez najswietsze miejsce na tej planecie. Czyzby nie staly tu zadne straze? Czy nikt go nie pochwyci, nie bedzie przesluchiwal, nie kaze zawracac?
Po dwoch godzinach wspinaczki doszedl do miejsca, z ktorego nie bylo widac wierzcholka gory, a droga zakrecala w prawo i niknela za masywem gorskim. Zza zakretu wyszly trzy sulidory. Obrzucily go obojetnym wzrokiem i oddalily sie nie poswiecajac mu specjalnej uwagi — jakby bylo rzecza calkiem normalna, ze Ziemianin wstepuje na Gore Odrodzenia.
Albo, pomyslal Gundersen czujac sie nieswojo, jakby wlasnie jego tu oczekiwano.
Po pewnym czasie droga znow zaczela sie wznosic. Tutaj nawisy skalne tworzyly jakby czesciowy dach, ktory jednak nie stanowil zadnej ochrony. Gniezdzace sie wyzej munzory chichoczac zrzucaly kamyki, platy mchu i jeszcze gorsze rzeczy. Czy to malpy? Czy gryzonie? W kazdym razie zaklocaly bluznierczo uroczysta powage wspanialego szczytu. Hustaly sie na swych chwytnych ogonach, strzygly owlosionymi uszami, pluly, smialy sie. Co chcialy powiedziec? „Umykaj stad przybyszu z Ziemi, to nie miejsce dla ciebie!' Albo moze: „Porzuccie nadzieje ci, ktorzy tu wstepujecie!'.
Gundersen rozlozyl sie na noc pod skalna polka. Pare razy jakis munzor skrobnal go ostrymi pazurkami po twarzy. Raz zbudzil sie, gdyz wydawalo mu sie, ze z przepasci dochodzi rozpaczliwe lkanie kobiety. Podszedl na skraj wystepu i zobaczyl, ze w dole szaleje burza sniezna. Placzu juz wiecej nie uslyszal. Zasnal znow i spal snem narkotycznym, az zbudzily go promienie wschodzacego slonca.
Umyl sie w lodowatym strumieniu i podjal wedrowke. W trzeciej godzinie wspinaczki minal grupe pieciu nildorow wlokacych sie na swe ponowne narodziny. Nie byly zielone, ale rozowo-szare i nalezaly do pokrewnej rasy nildorow ze wschodniej polkuli. Skora ich byla sztywna i popekana, a traby — grubsze i dluzsze niz u nildorow z zachodu — zwisaly bezwladnie. Nildory byly wyczerpane. Nie znajac sposobu przeplyniecia oceanu musialy wyruszyc droga ladowa poprzez wysuszone Morze Piasku.
— Niech radosc opromieni wasze ponowne narodziny! — zawolal mijajac je.
— Niech twa podroz przebiega spokojnie — odpowiedzial mu jeden z nich.
One rowniez nie widzialy nic niewlasciwego w jego obecnosci. Ale on sam nie mogl pozbyc sie mysli, ze jest intruzem, ze wdarl sie tu na sile. Oczekiwal, ze lada chwila pojawi sie jakis straznik gory i zabroni mu isc dalej.
Ponad nim, wyzej o dwa lub trzy okrazenia sciezki, cos sie dzialo. Widac bylo dwa nildory i z dziesiec sulidorow stojacych u wejscia do jakies czarnej rozpadliny w skalnej scianie. Mogl je dostrzec wychylajac sie niebezpiecznie z samej krawedzi sciezki. Z tej pieczary wylonil sie trzeci nildor, a kilka sulidorow weszlo do srodka. Jakis przystanek w drodze do miejsca ponownych narodzin — pomyslal.
Sciezka otaczala petla sterczaca gran i droga przedluzala sie. Zapadl juz zmierzch, a pieczara, do ktorej zdazal, byla wciaz na wyzszym poziomie. Dotarl do niej, gdy zrobilo sie juz zupelnie ciemno.
Mgla otulila wszystko dokola. Znajdowal sie pewnie w polowie drogi do szczytu. Tutaj sciezka rozszerzala sie tworzac plac pokryty lupkami jasnego kamienia. W zaglebieniu skalnej sciany Gundersen zobaczyl czarny otwor w ksztalcie odwroconego V, ktory prowadzil do jakiejs pieczary. Po lewej stronie wejscia lezaly dwa spiace nildory, a po prawej rozprawialo o czyms piec sulidorow.
Gundersen usadowil sie za pokaznym glazem, skad niedostrzezony mogl obserwowac wejscie do jaskini. Sulidory weszly do srodka i przez jakas godzine nic sie nie dzialo.
Potem zobaczyl, ze wyszly, zbudzily jednego z nildorow i wprowadzily go do jaskini. Minela druga godzina nim przyszly po nastepnego. Gundersen byl sam. Mogl teraz zajrzec do jaskini, ale wahal sie niezdecydowany, przejety dreszczem. Trudno mu bylo oddychac, nic nie widzial, bo wszystko przeslaniala mgla. Chcial odzyskac choc troche tej pewnosci siebie, jaka odczuwal pierwszego dnia po smierci Cullena, kiedy wyruszyl w te ciezka samotna wedrowke. Wreszcie, z wielkim wysilkiem, wzial sie w garsc i w koncu sie zdecydowal.
Wszedl do pieczary.