– Slyszalem tez, ze zeznawales na policji, prawda?

Kannick nie odpowiadal.

– Mniejsza o to. Errkiemu to nie przeszkadza. Jest troche dziwny, ale zdazylismy sie zaprzyjaznic. Nudzimy sie jak mopsy. Siedzimy tutaj i czekamy na noc. Powinienes wiedziec, ze wieczorem Errki naprawde dostaje kota. Rosna mu kly, a uszy robia sie szpiczaste. Prawda, Errki?

Zapytany nie odpowiadal. Katem oka uwaznie przygladal sie Kannickowi. Chlopiec mocno przygryzl warge, a jego oczy, osadzone gleboko w nalanej, bladej twarzy, plonely z przerazenia.

– Hej, mlody! – zawolal Morgan. – Nie masz ze soba przypadkiem czegos do jedzenia albo do picia? Umieramy z glodu.

– W futerale mam czekolade. Ale chyba zdazyla sie juz rozpuscic.

Errki zareagowal blyskawicznie. Z trudem podniosl sie i zaczal wymachiwac rekami.

– Idz i przynies ten futeral!

– Uspokoj sie – powiedzial lagodnie Morgan. – Sam go sobie przynies, bo inaczej chlopak zwieje. I pamietaj, ze masz sie podzielic ze mna!

Utykajac, Errki wyszedl z chaty i rozpoczal poszukiwania futeralu. Przetrzasajac zarosla, jedna dlon mocno przyciskal do rany. Wreszcie znalazl zgube, a troche dalej natrafil tez na luk. Przywlokl wszystko pod dom i otworzyl futeral. W srodku bylo kilka strzal, jakies inne przedmioty, ktorych przeznaczenia nie znal, i czekolada. Mars i snickers. Rece mu sie trzesly, gdy je wyciagal, a potem szedl do domu, trzymajac po jednym w dloni. Snickers i mars, snickers i mars. Miekka, lekko stopiona czekolada. Jeden z orzeszkami ziemnymi i karmelem, drugi z toffi. Papierek szelescil. Wszedl do domu, wazac je w dloniach. Oba byly dobre. Lubil snickersy, ale mars zawsze bardziej mu smakowal. Nie mial wyboru, a mogl dostac tylko jeden. Morgan zerwal sie na rowne nogi i porwal snickersa.

– Ja wezme ten. Ty wez marsa. A pulpetowi damy za to whisky.

Kannick rzucil okiem na butelke stojaca na parapecie okiennym. Nigdy nie mial nic przeciwko piwu. Lubil sie upijac, o ile nie dzialo sie to zbyt szybko, ale niespecjalnie przepadal za mocnymi trunkami. Pokrecil glowa. Mezczyzni zajadali sie czekolada, mlaszczac jak dzieci. Mimo rozpaczliwego polozenia, w jakim sie znalazl, mial ochote wybuchnac smiechem, ale udalo mu sie wydac z siebie tylko zalosny jek.

– Nie zrobimy ci nic zlego – powiedzial Errki, posylajac mu dziwny usmiech.

– Jeszcze nic nie postanowilismy – zaoponowal Morgan, polykajac ostatni kes batonika.

– Nie ma nic, co mogloby nam sie przydac. Oprocz czekolady.

– A moze pulpet moglby nam w czyms pomoc? – zastanawial sie Morgan. – I tak wszystko diabli wzieli. Z Jannickiem czy bez Jannicka.

– Kannicka – poprawil go chlopak.

Morgan otarl usta grzbietem dloni.

– Pewnie chcesz isc do domu, do mamy, co?

– Raczej nie.

– Naprawde? Wiec dokad chcesz isc?

– Do Guttebakken.

W jego glosie pojawila sie nuta arogancji, jakby odzyskal nadzieje, ze jednak go nie zabija. Zjedli batony z taka radoscia, ze wydali mu sie o wiele bardziej ludzcy.

– A co to jest?

– Dom poprawczy.

Morgan parsknal.

– Chryste, wyglada na to, ze wszyscy jestesmy ulepieni z jednej gliny. A co takiego zrobiles w swoim mlodym zyciu, ze tam cie posiali? Oprocz tego, ze opychasz sie jak prosie?

– Mam zaburzenia przemiany materii – zaoponowal Kannick.

– Dokladnie to samo powtarzala moja matka, kiedy nie mogla sie ruszyc z przejedzenia. Strzel sobie whisky, powinna ci pomoc na ten twoj metabolizm.

– Nie, dzieki. – Pomyslal o Margunn. Probowal wyobrazic sobie, co ona teraz robi. Ile razy spojrzy na zegar. Uplynie sporo czasu, zanim zacznie sie niepokoic, bo czesto nie wracal przez kilka godzin. Pewnie dopiero wieczorem zacznie sie zastanawiac, co sie z nim stalo. Ale wiedziala, ze nigdy nie opuszcza kolacji. Kolo osmej zacznie wygladac przez okno i minie nastepna godzina, zanim wysle Karstena i Philipa na poszukiwania. Do tej pory wszystko sie moze zdarzyc! Do wieczora bylo jeszcze duzo czasu, cale morze czasu sam na sam z dwoma pijanymi szalencami, a do tego jeden z nich mial bron! Desperacja kazala mu rzucic drugie spojrzenie na butelke whisky. Nie uszlo to uwadze Morgana.

– Wal, mlody. Przy nas nie musisz sie krepowac.

Kannick posluchal rady. To byla jego jedyna nadzieja na wyjscie z klopotliwej sytuacji. Pierwszy lyk wywolal wewnetrzna eksplozje, ktora rozpoczela sie w gardle i torowala sobie droge az do zoladka. Z trudem chwytal powietrze, ocierajac lzy z oczu.

– Golnij sobie jeszcze – zachecal go Morgan. Siedzial na podlodze, oblizujac palce. – Za chwile poczujesz sie swietnie. Powiedz nam, dlaczego trzymaja cie w poprawczaku.

– Skad mam wiedziec? – zachnal sie rozdrazniony Kannick. Natychmiast tego pozalowal. Kto wie, czy nie obrazil Morgana.

– Nie masz pojecia, dlaczego dorosli cie tam wsadzili? Ale z ciebie idiota. Myslisz, ze ja zwalam wine na moja matke za to, ze napadam na banki? Myslisz, ze Errki zwala wine na swoja matke, bo ma niepoukladane w tej swojej glowinie?

Kannick rzucil Morganowi szybkie spojrzenie. Napada na banki?

– Tylko przeczytaj napis na jego koszulce. Jego zdaniem, wszystkiemu winni sa „inni'.

– Czy ktos mnie przypadkiem nie obraza? – spytal Errki. Wydlubal kamyk z podeszwy swojego sportowego buta, a potem zaczal wyciagac sznurowadla. Mial zamiar obwiazac nimi udo, ktore nie przestawalo krwawic.

Kannick wiercil sie na tapczanie. Za kazdym razem, kiedy sie poruszyl, skrzypialy sprezyny.

Morgan nagle poczul, ze kreci mu sie w glowie. Co tu robili? Jak dlugo mieli zamiar tu siedziec? Z jakiejs przyczyny nie mogl zniesc mysli o samotnosci. Nie mogl zniesc mysli, ze zostana zlapani, a wtedy kazdego z nich wysla w inne miejsce. Errkiego zamkna w psychiatryku i nigdy wiecej sie nie zobacza. Nie mial nikogo innego. Ten nagrzany, obskurny pokoj, szum whisky w glowie, mily, cichy glos Errkiego i grubas ze spuszczonym wzrokiem – nagle zapragnal, zeby to wszystko nigdy sie nie skonczylo. Sama mysl o tym zapierala mu dech w piersiach. Zdezorientowany, wyciagnal dlon po butelke.

– Korzen, lodyga i lisc – wymamrotal.

Kannick zorientowal sie, ze obaj sa oblakani. Na pewno razem uciekli ze szpitala dla umyslowo chorych. Dwie tykajace bomby zegarowe. Najlepiej bylo zachowac spokoj. Staral sie oddychac najwolniej, jak potrafil.

Errki odsunal sie na bok. Siedzial na podlodze, oparty o stara, polamana szafe. Teraz wszystko sie uspokoilo. Dzwiek werbli i dud wreszcie ucichl. Odpoczywal z bronia w rece.

Rozdzial 19

Czerwony traktor skrecil na plaskowyz, kierujac sie w strone lesnego duktu, gdzie zamierzal zaparkowac jego kierowca, pracownik nadlesnictwa. Z zaskoczeniem spojrzal na blokujacy droge pojazd przykryty zielonym brezentem. Wylaczyl silnik i wysiadl.

Zsunal gladka zielona tkanine z dachu samochodu i zajrzal do srodka. Renault megane. W srodku zywej duszy. Z przodu na wykladzinie pod fotelem dla pasazera lezala zakrecona fiolka. Otworzyl drzwiczki, wzial ja do reki i przeczytal etykiete. Trilafon, pastylki 25 miligramow, trzy razy dziennie. Lek dla pacjenta Errkiego Johrmy, przepisany przez doktor S. Struel.

Porzucony maly, bialy samochod. Otwarte zamki w drzwiach.

Przypomnial sobie informacje o skoku na bank z porannych wiadomosci. Wsiadl do traktora, zapalil silnik i potezny massey ferguson zawrocil do bazy.

W niecala godzine pozniej na plaskowyzu pojawily sie dwa samochody. Wysiadlo z nich pieciu mezczyzn i trzy psy, podekscytowane owczarki alzackie. Natychmiast zaczely warczec i skomlec. Piecioletni samiec, wabiacy sie

Вы читаете Kto sie boi dzikiej bestii
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату