Szarif, wyskoczyl pierwszy, za nim Neron, troche mniejszy i jasniejszej masci. Byl tak samo przejety jak Szarif i nerwowo szarpal smycz. Trzeci pies mial gestsza siersc i poruszal sie wolniej niz dwa pierwsze. Wabil sie Zeb, a jego treserem byl Ellmann. Gdy razem wychodzili na patrol, zastanawial sie, czy to przypadkiem nie bedzie ich ostatni raz. Policjant spojrzal na ciemny leb zwierzecia. Zblizala sie pora psiej emerytury, a nie wiedzial, czy wystarczy mu sil na tresure nowego zwierzecia. Mial wrazenie, ze po Zebie kazdy inny przyniesie mu rozczarowanie.
Punkt wyjscia poszukiwan nie byl idealny, gdyz tropy dosc krotko utrzymywaly sie w zeschlej lesnej sciolce.
Szarif wskoczyl do bialego renault megane. Machajac ogonem, obwachal fotel kierowcy i podloge, wykladzine pod gumowymi wycieraczkami, a potem miejsce pasazera. Wyskoczyl i ciagle zywo merdajac ogonem, przylozyl nos do ziemi i ruszyl przed siebie. Pozostale psy poszly w jego slady. Mezczyzni przyjrzeli sie gestym lasom i pozamykali radiowozy. Psy wpatrywaly sie w swoich panow, czekajac na magiczne slowa, ktore pozwola im dzialac.
Cala piatka byla uzbrojona. Twardy kawalek metalu u pasa jednoczesnie dodawal otuchy i przerazal. Przed trzema treserami psow policyjnych postawiono ekscytujace zadanie. Wlasnie o czyms takim marzyli, kiedy rozpoczynali prace w policji jako mlodzi rekruci, zanim zglosili sie do patroli z psami. Wszyscy trzej byli dojrzalymi mezczyznami. Oczywiscie, jezeli wiek pomiedzy trzydziestka i czterdziestka mozna uznac za dojrzaly, jak cierpko skonstatowal Sejer. Podczas wielu lat sluzby poszukiwali roznych rzeczy i wiele razy odnosili sukcesy. Lubili spokoj lasow, dreszcz niepewnosci i prace z psami. Zlajanie biegnacych zwierzat, trzask lamanych galazek, szelest lisci, brzeczenie tysiecy owadow. Zmysly w stanie najwyzszego pogotowia. Wzrok utkwiony w ziemi notowal najmniejsze szczegoly: niedopalki papierosow, nadlamane galazki, resztki ognisk. Obserwowali zachowanie psow, a zwlaszcza ich ogony: czy poruszaja sie zwawo, czy nagle sie zatrzymuja, czy tez zupelnie opadaja i zwisaja bez ruchu. Jednoczesnie czekali na informacje z komisariatu, ze uciekinierow znaleziono gdzie indziej. Albo ze bandyta znow zaatakowal, a zakladnik odnalazl sie caly i zdrowy lub lezal w rowie z peknieta czaszka. Wszystko bylo mozliwe.
Ekscytowala ich niepewnosc – w tej pracy kazdego dnia dzialo sie cos nowego. Mogli znalezc czlowieka powieszonego na drzewie. Albo siedzacego pod drzewem, wyczerpanego, ale szczesliwego, ze go odnaleziono. Albo zmarlego z przedawkowania. Koniec misji to poczucie ulgi, rozladowanie napiecia. Jednak tym razem bylo inaczej. Mieli odnalezc dwoch uciekinierow, najprawdopodobniej desperatow.
Czarodziejskie slowo! Psy natychmiast stanely w pogotowiu. Przez kilka sekund krecily sie wokol siebie, lecz bardzo szybko ruszyly w droge, skupione tylko na jednym: podazac za zapachem odkrytym w samochodzie.
– Nie ma dwoch zdan, podjely trop – szepnal Ellmann.
Pozostali treserzy skineli glowami. Napinajac miesnie, psy pociagnely ich w gore po pochylym stoku. Prowadzil Szarif. Za nimi sapali mezczyzni, pocac sie obficie w swoich kombinezonach. Zwierzeta trzymaly sie razem. Zanim wyruszyly w droge, dano im pic. Nawet bez tego mezczyzni mogli im tylko pozazdroscic energii, chociaz po latach zmudnego treningu byli w dobrej kondycji. Ale przeklety upal dawal im sie we znaki. Jak daleko mogli uciec ci dwaj?
Martwy, suchy las blagal o deszcz. Mezczyzni mieli mapy, znali sciezki i lokalizacje starych finskich zagrod. Jeden z treserow wsunal reke do kieszeni, szukajac gumy do zucia. Nie spuszczal oczu z Nerona. Pies weszyl z lewa na prawo, co jakis czas nadkladajac drogi, jakby chcial zawrocic, jednak po chwili parl dalej naprzod. Szarif nadal prowadzil. Duze, silne lapy stapaly pewnie po ziemi, ogon przypominal wielki zloty sztandar, a czarne, grube futro na glowie i grzbiecie lsnilo w swietle zachodzacego slonca. Zaden z mezczyzn nie mogl sobie wyobrazic piekniejszego zwierzecia niz zadbany owczarek alzacki. Byl kwintesencja doskonalosci psiej rasy.
Po pietnastu minutach treserzy zamienili sie miejscami i pozwolili Zebowi wysforowac sie naprzod. Natychmiast zadzialal instynkt wspolzawodnictwa i psy wzmogly wysilki. Mimo to, stopniowo zaczely sie wahac, ogony zaczely im opadac i weszyly ze znacznie mniejszym zapalem. Neron i Szarif szybko pokonaly pierwszy odcinek, lecz potem zdecydowanie zwolnily i sprawialy wrazenie, jakby chcialy zawrocic. Mezczyzni nie spieszyli sie, korzystajac z okazji, by troche odpoczac po trudach wspinaczki. Znalezli sie na grani. Z tego miejsca widzieli daleko w dole nitke glownej drogi i szlaban przy budce poboru oplat.
– Zaloze sie, ze tutaj zatrzymali sie na odpoczynek – powiedzial cicho Sejer.
Pozostali mezczyzni przytakneli. Uciekinierzy przez jakis czas stali tu i patrzyli w dol na szlaban i na woz patrolowy, a potem ruszyli w droge. Tylko w ktora strone?
– Tutaj jest niedopalek.
Skarre podniosl go.
– Skret. Bibulka firmy Big Ben.
Wsunal go do plastikowej torebki i wlozyl do kieszeni. Potem wznowil poszukiwania, lecz nie znalazl niczego wiecej.
– Niech teraz Zeb poprowadzi, a reszta niech przeszuka teren – zaproponowal Ellman.
Neron i Szarif zatoczyly luk o promieniu okolo piecdziesieciu metrow, a Zeb truchtal naprzod, trzymajac sie tropu. Trop byl niewyrazny. Psy sprawialy wrazenie mniej pewnych siebie, od czasu do czasu robily przerwy, nie mogly sie skupic. Treserzy obejrzeli sie za siebie. Uciekinierzy na pewno nie podazali w strone domu zamordowanej kobiety. Moze do starych chat? Z powodu upalu najprawdopodobniej zatrzymaja sie na odpoczynek w jednej z nich. W takim razie psy podejma trop na gorze. To dobrze, bo bedzie silniejszy niz tutaj, w suchej trawie.
W lasach bylo teraz cicho i spokojnie. Jesienia panowal tu znacznie wiekszy ruch. Trudno bylo nie natrafic na mysliwego albo na zbieracza jagod. Jednak teraz, ze wzgledu na upal, ludzie nie wloczyli sie po lasach, jezeli nie musieli. Chyba ze placono im za to i przesladowala ich nieuleczalna zadza przygody, krazaca w zylach jak male mrowki i nie dawala im spokoju.
Sejer otarl pot z czola, a potem skontrolowal bron. Dobrze sobie radzil na strzelnicy, ale wiedzial, jak niewiele to znaczy, gdyby przyszlo do prawdziwej wymiany ognia. Mysl ta wprawila go w zaklopotanie. Jeden blad w ocenie sytuacji mogl przyniesc zgubne konsekwencje. Zawieszenie. Kalectwo. Smierc. Wszystko moglo sie zdarzyc. Z jakiejs przyczyny poczul sie bezbronny, jakby zycie stalo sie nagle wazniejsze. Porzucil te mysli i kroczyl zwawo dalej, rzucajac spojrzenie na Skarrego, ktory zsunal na czolo daszek swojej czapki, by uchronic sie przed sloncem.
– Bog jeden wie, co sie stalo z tym biedakiem, ktory uciekl ze szpitala – mruknal Sejer.
– Moim zdaniem, powinnismy sie raczej martwic o tego drugiego – stwierdzil Skarre, patrzac na nadinspektora.
– Nie wiemy, czy ja zabil. Wiemy tylko, ze tam byl.
Skarre nosil okulary w stalowych oprawkach z nakladkami przeciwslonecznymi.
– Rozejrzyj sie – powiedzial. – Czy oprocz nas zauwazyles tu jeszcze kogos?
– Wspomnialem o tym tylko dlatego, zeby byc w zgodzie z faktami. Powiedzmy, ze obaj sa siebie warci.
– Pomijajac fakt, ze jeden z nich ma bron – uzupelnil Skarre.
Maszerowali dalej. Psy prowadzily ich teraz przez szeroki, porosniety lasem plaskowyz. Od czasu do czasu musieli przedzierac sie przez geste zarosla, w innych miejscach marsz ulatwialy skapane w sloncu polany. Goraca krew pulsowala im w zylach. Piekna, zlocista poswiata eksponowala zadziwiajacy wachlarz barw lisci na drzewach. Ciemne i nasycone w cieniu, zloto-zolte na otwartym terenie. Lagodnie przeplatajace sie konary, klujace igly, trawa, ktora piescila ich nogi, galezie, ktore po odgieciu uderzaly ich w twarze. Krazyly nad nimi chmary owadow, lecz mezczyzni szybko przestali sie od nich oganiac, bo kosztowalo ich to zbyt wiele energii. Tylko raz Skarre przepedzil rozjuszona ose, ktora z jakiegos powodu upodobala sobie jego krecone wlosy.
Chwile pozniej zatrzymali sie przy strumyku. Psy pily lapczywie, a mezczyzni ochlapywali sobie chlodna woda twarze i szyje. Zwierzeta nadal cos wyczuwaly, choc sprawialy wrazenie troche zniecierpliwionych, bo trop byl coraz slabszy. Mimo to nie mialy zamiaru sie poddac, co pewnie uczyniliby ludzie, gdyby sie okazalo, ze zbiegowie zaszli za daleko. Moze obaj leza teraz gdzies w cieniu i odpoczywaja, moczac nogi w jednym z okolicznych stawow? Mysl o kapieli zdawala sie zaprzatac glowy kazdego z nich. Niesamowite, ale gdy juz sie pojawila, nie dawala spokoju. Lodowato zimna, falujaca woda. Marzenie, by zanurzyc rozpalone ciala w chlodnej kapieli i zmyc pot z wlosow.
– W Wietnamie – odezwal sie nagle Ellmann – Amerykanie chodzili po buszu w takim upale, ze mozgi im sie lasowaly pod helmami.