na wlasciwa sciezke. Zdajac sobie sprawe z tego, jakie stworzenia zamieszkuja las, wstrzymywal oddech za kazdym razem, gdy wyciagal reke lub stope w nieznane.

Za nim ciagnal sie waz zlozony z pozostalych osob. Kazdy trzymal sie niewidzialnego poprzednika. Jack probowal nieco poprawic nastroj, ale nawet jego zwykla nonszalancja szybko zgasla. Stali sie ofiarami wlasnego strachu podsycanego przez nocne odglosy stworzen skrzeczacych, swiszczacych, wyjacych, kwilacych, czasami wrzeszczacych. Wszystko to bylo, zdawalo sie, na wyciagniecie reki.

Kiedy wreszcie uznali, ze bezpiecznie bedzie juz wlaczyc latarki, ruszyli zwawszym krokiem. W tej samej jednak chwili dreszcz przeszedl im po plecach na widok pelzajacych spod nog wezy i uciekajacych insektow.

Kiedy dotarli do bagnistych terenow wokol Lago Hippo, wschodni horyzont zaczal z lekka jasniec. Opuszczajac lesne ciemnosci, blednie uznali, ze najgorsze maja za soba. Tak jednak nie bylo. W jeziorze roilo sie od hipopotamow. W szarowce zblizajacego sie switu zwierzeta wygladaly na olbrzymie.

– Moze tak nie wygladaja, ale sa bardzo niebezpieczne – ostrzegl Kevin. – Zabily wiecej ludzi niz sadzicie.

Okrazyli hipopotamy szerokim lukiem. Ale kiedy zblizyli sie do trzciny, w ktorej spodziewali sie znalezc ukryta mala lodke, musieli podejsc blizej do dwoch duzych osobnikow. Zwierzeta zdawaly sie obserwowac ich sennym wzrokiem, lecz trudno bylo przewidziec, czy nie rusza nagle do ataku. Na szczescie poszly w strone jeziora, robiac przy tym mnostwo halasu i zamieszania. Kazdy z tych wielotonowych stworow wydeptal przy tym nowa sciezke przez sitowie. Na chwile serca uciekinierow zatrzepotaly w piersiach. Troche trwalo, zanim wrocili do siebie.

Niebo zaczelo wyraznie szarzec i zorientowali sie, ze nie moga dluzej zwlekac. Krotka trasa zajela znacznie wiecej czasu, niz poczatkowo sadzili.

– Dzieki Bogu lodz ciagle tu jest – stwierdzil Kevin, rozgarniajac trzciny. Nawet pudelko z zywnoscia lezalo na swoim miejscu.

Jednak w tym momencie zrodzil sie nowy problem. Od razu zorientowali sie, ze lodka jest za mala, zeby bezpiecznie przewiezc siedem osob. Po trudnej dyskusji zdecydowali, ze Jack i Warren poczekaja w sitowiu na Kevina, ktory odwiezie kobiety na duza lodz i wroci.

Czekanie bylo pieklem. Nie tylko dlatego, ze coraz jasniejsze niebo zapowiadalo nadejscie switu, ale i ostrzegalo mozliwym pojawieniu sie zolnierzy. Bali sie takze, czy lodz motorowa nie zniknela. Jack i Warren to spogladali nerwowo na siebie, to na zegarki, a do tego caly czas walczyli z chmarami unoszacych sie nad woda owadow. Poza tym byli kompletnie wykonczeni po minionych przejsciach.

Kiedy juz zaczeli podejrzewac, ze pozostalym przydarzylo sie cos okropnego, Kevin jak miraz wylonil sie spomiedzy trzcin, wioslujac cicho.

Warren zaraz za Jackiem wdrapal sie do lodki.

– Z motorowka wszystko gra? – zapytal Jack.

– Przynajmniej byla na swoim miejscu. Nie probowalem wlaczac silnika.

Wyplyneli zza trzcin i skierowali sie na Rio Diviso. Niestety, po drodze bylo tyle hipopotamow, a nawet kilka krokodyli, ze musieli nadlozyc drogi, by dotrzec bezpiecznie do celu.

Zanim znalezli sie w bezpiecznej kryjowce zieleni porastajacej ujscie rzeki, katem oka dostrzegli zblizajacych sie zolnierzy.

– Sadzicie, ze nas zauwazyli? – spytal siedzacy na dziobie Jack.

– Nie ma sposobu, by sie dowiedziec – odparl Kevin.

– O maly wlos byloby po nas – skomentowal Jack z ulga.

Oczekiwanie dla kobiet bylo nie mniej trudne niz wczesniej dla Jacka i Warrena. Kiedy spostrzegly lodke, po twarzach splynely im lzy ulgi.

Teraz martwili sie tylko, czy silnik lodzi zaskoczy. Jack, ktory jako mlodzieniec mial do czynienia z motorowkami, zgodzil sie tym zajac. Gdy on sprawdzal urzadzenie, reszta wioslowala na otwarte wody.

Jack napompowal paliwa, pomodlil sie i pociagnal za linke rozrusznika.

Silnik zadlawil sie, zakaszlal i w ciszy poranka zagrzmial rowna praca. Jack popatrzyl na Laurie. Usmiechnela sie i uniosla w gore kciuk.

Wrzucil bieg, otworzyl maksymalnie przepustnice i pokierowal dokladnie na poludnie, gdzie za zielona linia horyzontu rozciagal sie Gabon.

EPILOG

18 marca 1997 roku

godzina 15.45

Nowy Jork

Lou Soldano machnal legitymacja sluzbowa i wszedl do sali odpraw celnych na miedzynarodowym lotnisku Kennedy'ego. Zerknal na zegarek. Ruch na drodze byl niniejszy, niz Lou sie spodziewal, mial wiec nadzieje, ze nie spoznil sie na powitanie wracajacych do domu obiezyswiatow.

Podszedl do jednego z bagazowych i zapytal, przy ktorym stanowisku bedzie odbior bagazy z Air France.

– Idz do konca, brachu – odparl zapytany i reka wskazal kierunek.

Mam szczescie, pomyslal Lou, przyspieszajac do lekkiego truchtu. Zaraz jednak zwolnil i po raz milionowy zlozyl solenne przyrzeczenie, ze od zaraz przestanie palic.

Gdy podszedl blizej, latwo sie zorientowal, gdzie powinien oczekiwac znajomych. Na monitorze duzymi literami wypisano: AIR FRANCE. Dookola kotlowali sie ludzie.

Lou okrazyl tlumek. Chociaz wszyscy byli zwroceni do niego tylem, z latwoscia wypatrzyl wlosy Laurie. Wsliznal sie miedzy pasazerow i scisnal ja za ramie. Odwrocila sie oburzona, ale natychmiast poznala przyjaciela. Nie baczac, ze wszyscy patrza, usciskala go tak serdecznie, ze az sie zarumienil.

– Dobrze, juz dobrze, poddaje sie – rozlozyl rece i rozesmial sie.

Laurie puscila go, wiec mogl sie przywitac z Jackiem i Warrenem. Natalie pocalowal w policzek.

– No to jak, kocham, podroz byla udana czy nie? – zapytal. Na pierwszy rzut oka bylo widac, ze jest niezwykle zaintrygowany wynikami wycieczki.

Jack popatrzyl na Laurie i wzruszyl ramionami.

– Bylo nie najgorzej – odparl wymijajaco.

– Tak, niezle – przytaknela Laurie. – Wlasciwie nic niepokojacego sie nie wydarzylo.

– Tak? Jestem zaskoczony. No, wiecie, wyprawa do Afryki i w ogole. Nigdy tam nie bylem, ale slyszalem co nieco.

– Co slyszales, czlowieku? – wtracil sie Warren.

– No, ze maja tam duzo zwierzat.

– I to wszystko? – spytala Natalie.

Lou wygladal na zaambarasowanego.

– No tak. Zwierzeta i wirus Ebola. Ale, jak mowilem, nigdy tam nie bylem.

Jack rozesmial sie, a za nim pozostali.

– O co tu chodzi? Gracie sobie ze mna w kulki?! – zawolal Lou.

– Tak mi sie zdaje – potwierdzila Laurie. – Mielismy fantastyczna podroz! Pierwsza czesc byla nieco wyczerpujaca, ale jakos przetrwalismy, a potem wyladowalismy w Gabonie i mielismy juz wszystko w garsci.

– Widzieliscie jakies zwierzaki?

– Wiecej niz potrafisz sobie wyobrazic – powiedziala Laurie.

– A widzicie, tak wlasnie wszyscy mowia – odparl usatysfakcjonowany Lou. – Moze ktoregos dnia ja tez tam pojade.

Kiedy zjawily sie ich bagaze, przemkneli przez odprawe i przeszli przez terminal. Nie oznakowany woz Lou stal przy krawezniku tuz przed wejsciem.

– Jeden z przywilejow – wyjasnil przyjaciolom.

Zlozyli torby w bagazniku i wsiedli do wozu. Laurie usiadla obok Lou. Wyjechali z lotniska i natychmiast wyladowali w ulicznym korku.

– A co u ciebie? – spytala Laurie. – Posunales sie troche do przodu?

Вы читаете Chromosom 6
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату