– Musimy powiadomic o wszystkim Lou i podac mu nazwisko Vida Delbaria – powiedzial.
– Ja tez o tym myslalam – odparla z garderoby. – Sadzisz, ze powinnismy to zrobic jeszcze dzisiaj?
– Raczej tak. Niech sam zdecyduje, jak i kiedy bedzie chcial to wykorzystac. Zadzwonimy ode mnie. Masz jego numer domowy?
– Mam.
– Wiesz, ta historia niepokoi z wielu powodow, nie tylko dlatego, ze zagrozone jest twoje bezpieczenstwo. Potwierdza moje obawy, ze zorganizowany swiat przestepczy wmieszal sie jakos w sprawy transplantacji organow. Moze mamy do czynienia z jakims czarnym rynkiem zabiegow operacyjnych.
Laurie wyszla z garderoby z torba przewieszona przez ramie.
– Ale jak mozna mowic o transplantacji, skoro Franconi nie dostawal srodkow immunosupresyjnych? No i nie zapominaj o dziwnych wynikach testow DNA, uzyskanych przez Teda Lyncha – powiedziala Laurie.
Jack westchnal.
– Masz racje. Wszystko razem nie trzyma sie kupy.
– Moze Lou odnajdzie w tym jakis sens – zastanowila sie Laurie.
– Nie mogloby byc lepiej. Tymczasem wydarzenia czynia podroz do Afryki coraz bardziej sensowna.
Laurie szla do lazienki, lecz slyszac slowa Jacka, zatrzymala sie.
– O czym ty znowu mowisz?
– Osobiscie nie mialem zadnego kontaktu ze zorganizowana przestepczoscia, ale zetknalem sie z gangiem ulicznym i jak sadze, istnieje miedzy nimi bolesne podobienstwo. Jezeli ktoras z tych band zaczela rozmyslac o tym, zeby sie ciebie pozbyc, to policja nie ochrom cie, chyba ze roztocza nad toba calodobowa opieke. Problem w tym, ze nie maja na to dosc ludzi. Moze oboje powinnismy wyjechac na jakis czas z miasta. Moze to pozwoli Lou uporzadkowac sprawy.
– Ja takze mialabym pojechac? – spytala. Nagle pomysl wyjazdu do Afryki nabral zupelnie innego wyrazu. Nigdy nie byla w Afryce, wiec podroz mogla okazac sie interesujaca. Wlasciwie mogla byc nawet przyjemna.
– Uznamy to za wymuszone wakacje. Oczywiscie Gwinea Rownikowa nie jest wymarzonym celem, ale moze to byc cos… innego. No i moze przy okazji uda nam sie wyswietlic, co GenSys tam robi i dlaczego Franconi zdecydowal sie na te podroz.
– Hmmm. Ten pomysl zaczyna mi sie podobac.
Po spakowaniu rzeczy zabrali styropianowe pudelko z Tomem i poszli na podworko na tylach domu. W kacie ogrodu, gdzie bylo troche wolnej ziemi, wykopali gleboki dol. Znalezli zardzewialy szpadel, wiec nie sprawilo im to wiekszych klopotow. Zakopali Toma.
– Niech mnie! – steknal Jack, chwytajac za torbe Laurie. – Cos ty tam wlozyla?
– Kazales sie spakowac na kilka dni – odparla usprawiedliwiajaco.
– Ale to nie znaczy, zeby zabierac kule do gry w kregle.
– To kosmetyki. Nie sa w opakowaniach turystycznych.
Na Pierwszej Avenue zlapali taksowke. Po drodze zatrzymali sie na Piatej Avenue przy ksiegarni. Jack poczekal w samochodzie, a Laurie poszla kupic jakies materialy o Gwinei Rownikowej. Niestety niczego nie mieli i musiala kupic przewodnik po calej Afryce Srodkowej.
– Sprzedawca rozesmial sie, kiedy poprosilam o ksiazke o Gwinei Rownikowej – powiedziala, gdy wsiadla do auta.
– To tylko kolejne potwierdzenie, ze nie jest to miejsce na wymarzone wakacje – stwierdzil Jack.
Laurie tez sie usmiechnela i serdecznie uscisnela przyjaciela za reke.
– Jeszcze ci nie podziekowalam za to, ze tak szybko przyjechales. Naprawde doceniam to i czuje sie juz znacznie lepiej.
– Ciesze sie.
Zanim znalezli sie w mieszkaniu, Jack musial jeszcze pokonac schody, obciazony bagazem Laurie. Po serii ciezkich westchnien i jekow Laurie zapytala, czy chcialby moze, aby sama wniosla torbe. Odparl, ze wlasnie wysluchiwanie jego narzekan jest kara za zabranie tak wielu rzeczy.
Wreszcie dotarl do drzwi i postawil walizke. Wybral wlasciwy klucz, wlozyl do zamka i przekrecil. Zasuwa odskoczyla, ale drzwi pozostaly zamkniete.
– Hmmm – zastanowil sie. – Nie pamietam, zebym zamykal na dwa razy. – Przekrecil klucz jeszcze raz i pchnal otwarte juz teraz drzwi. Bylo ciemno, wiec wszedl przed Laurie do pokoju, by zapalic swiatlo. Ona szla tuz za nim i nagle wpadla na Jacka, bo ten niespodziewanie zatrzymal sie w miejscu.
– No dalej, wlacz je – odezwal sie jakis glos.
Jack zastosowal sie do polecenia. Sylwetki, ktore chwile wczesniej zauwazyl, okazaly sie dwoma mezczyznami ubranymi w dlugie plaszcze. Siedzieli na kanapie zwroceni twarzami w strone pokoju.
– O moj Boze! – zawolala Laurie. – To oni!
Franco i Angelo rozgoscili sie w mieszkaniu Jacka tak jak wczesniej u Laurie. Do polowy oproznione butelki staly na stoliku, obok lezal pistolet z tlumikiem. Na srodku pokoju stalo krzeslo przodem zwrocone do kanapy.
– Domyslam sie, ze pan doktor Stapleton – odezwal sie Franco.
Jack potwierdzil skinieniem, a jego umysl zaczal gwaltownie poszukiwac sposobu wyjscia z sytuacji. Wiedzial, ze drzwi wejsciowe za nim sa nadal otwarte. Zwymyslal siebie w duchu, ze nie nabral podejrzen, otwierajac drzwi. Problem w tym, ze wybiegl tak szybko z domu, iz nie byl pewny, jak zamknal mieszkanie.
– Nie rob nic glupiego – poradzil Franco, jakby czytal w myslach Jacka. – Nie zostaniemy dlugo. Gdybysmy wiedzieli, ze zastaniemy tu doktor Montgomery, oszczedzilibysmy sobie drogi do jej mieszkania, nie mowiac juz o powtarzaniu po raz drugi tej samej wiadomosci.
– Czego sie, ludzie, tak przeraziliscie, ze przychodzicie i straszycie nas? – zapytal Jack.
Franco usmiechnal sie i spojrzal na Angela.
– Slyszales tego faceta? Wydaje mu sie, ze zawracalismy sobie glowe, zeby tu przyjsc i odpowiadac na jego pytania.
– Brak szacunku – skomentowal Angelo.
– Doktorku, moze by tak jeszcze jedno krzeselko dla panizaproponowal Franco. – Porozmawiamy wtedy troszeczke i bedziemy mogli sie pozegnac.
Jack nie ruszyl sie. Patrzac na pistolet na stoliku, zastanawial sie, ktory z mezczyzn ma bron przy sobie. Sprobowal ocenic ich sile. Obaj byli raczej szczupli. Nie imponowali posturami.
– Przepraszam, doktorze – zawolal Franco. – Jest pan tu, czy co?
Zanim Jack zdolal odpowiedziec, za nim cos sie nagle poruszylo i ktos zdecydowanym ruchem odepchnal go na bok. Przybysz krzyknal:
– Nikt sie nie rusza!
Jack szybko wrocil do siebie po chwilowej stracie orientacji i zauwazyl, ze do pokoju wpadlo trzech czarnych mezczyzn, wszyscy uzbrojeni w bron automatyczna. Lufy wycelowane we Franca i Angela nawet nie drgnely. Cala trojka ubrana byla w koszykarskie stroje i Jack blyskawicznie ich rozpoznal. W pokoju stali Flash, David i Spit. Wszyscy dopiero co przerwali gre i pot sciekal im po czolach.
Franco i Angelo byli kompletnie zbici z tropu. Siedzieli z szeroko otwartymi oczami. Zwykle znajdowali sie raczej po drugiej stronie wymierzonej broni i wiedzieli, ze nie nalezy sie ruszac.
Przez chwile panowala zupelna cisza. Do pokoju wszedl Warren.
– Czlowieku, trzymanie cie przy zyciu staje sie pelnoetatowa robota, wiesz, o czym mowie? – zagail nowy gosc. – No i musze powiedziec, ze wkurzasz sasiadow, sprowadzajac tu te biale smieci.
Warren wzial z reki Spita bron i kazal mu przeszukac obcych. Spit bez slowa rozbroil Angela z automatycznego waltera. Obmacawszy Franca, zabral pistolet ze stolika.
Jack glosno i z ulga odetchnal.
– Warren, chlopie, nie wiem, jak ci sie udalo wejsc w najbardziej odpowiednim dla mnie momencie, ale to warte uznania – odezwal sie Jack.
– Te szumowiny juz wczesniej tu przyjechaly i obejrzaly teren – wyjasnil Warren. – Zupelnie jakby mysleli, ze sa niewidzialni pomimo drogich ciuchow i tego wielkiego, czarnego, blyszczacego cadillaca. To jakies cholerne zarty.
Jack az zatarl rece z wrazenia, widzac nagla zmiane sytuacji. Zapytal Franca i Angela o nazwiska, ale w odpowiedzi dostal tylko zimne spojrzenia.