Bertram wymachiwal wydrukami z komputera.
– Mam bardzo zle wiesci – zaczal. Zajal krzeslo opuszczone przez poprzedniego goscia. – Kevin Marshall znalazl sposob na sledzenie wszystkich bonobo przez caly czas.
– I co z tego?
– Przynajmniej dwie z malp nie ruszaja sie. Numer szescdziesiat i szescdziesiat siedem. Nie poruszyly sie od ponad dwadziestu czterech godziny. Jest tylko jedno wyjasnienie. Nie zyja!
Siegfried uniosl brwi.
– Coz, to tylko zwierzeta – powiedzial. – Zwierzeta przeciez tez umieraja. Musielismy spodziewac sie pewnych ubytkow.
– Nie rozumiesz – stwierdzil Bertram z nuta pogardy. – Zlekcewazyles moje ostrzezenie o podziale zwierzat na dwie grupy. Mowilem, ze to znamienne. Teraz, niestety, mamy tego dowod. O ile sie na tym znam, zaczely sie zabijac nawzajem!
– Tak uwazasz? – zapytal wystraszony Siegfried.
– Wedlug mnie nie ma watpliwosci. Zadreczalem sie, zeby znalezc odpowiedz na pytanie, dlaczego podzielily sie na dwie grupy. Zdecydowalem, ze to dlatego, iz nie zadbalismy o odpowiednia rownowage miedzy samcami i samicami. Teraz jestem pewny, ze samce zaczely o nie walczyc.
– Rany boskie! – zawolal Siegfried, krecac z niepokojem glowa. – To straszne wiesci.
– Gorzej niz straszne. Absolutnie nie do zaakceptowania. Jezeli nie zadzialamy, to bedzie kleska calego programu.
– Co mozemy zrobic?
– Przede wszystkim z nikim nie rozmawiac! – polecil Bertram. – Jezeli przyjdzie polecenie, aby odlowic numer szescdziesiaty albo szescdziesiaty siodmy, beda klopoty. Po drugie, i wazniejsze, musimy, tak jak proponowalem wczesniej, sprowadzic malpy do centrum. Nie beda sie zabijac, jezeli znajda sie w pojedynczych klatkach.
Siegfried musial zaakceptowac rady weterynarza. Chociaz zawsze uwazal, ze z punktu widzenia logistyki i w celu zapewnienia bezpieczenstwa, lepiej, zeby zwierzeta przebywaly na wyspie. Teraz uznal, ze ten czas minal. Nie mozna pozwolic zwierzetom, zeby sie zabijaly. Gdy rozwazyl to powaznie, uznal, ze nie ma wyboru.
– Kiedy powinnismy je przeniesc? – spytal.
– Tak szybko, jak to mozliwe – odparl Bertram. – Do switu bede dysponowal godnym zaufania zespolem opiekunow zwierzat. Zaczniemy od tej grupy, ktora sie oddzielila. Kiedy bedziemy mieli w klatkach wszystkie zwierzeta, co nie powinno zabrac wiecej jak dwa, trzy dni, przeniesiemy je na teren centrum weterynaryjnego, ktore do tego czasu przygotuje.
– Chyba odwolam ten oddzial zolnierzy z rejonu mostu – zasugerowal Siegfried. – Chyba nie chcemy, aby zaczeli strzelac do twoich ludzi.
– Nigdy nie podobalo mi sie trzymanie ich w tym miejscu. Balem sie, ze mogli strzelac do zwierzat dla zabawy albo zdobycia pozywienia.
– Kiedy powinnismy powiadomic odpowiednich przelozonych w GenSys? – zapytal Siegfried.
– Dopiero gdy bedziemy ze wszystkim gotowi. Kiedy sie upewnimy, ile zwierzat zginelo. Moze nasuna nam sie tez jakies lepsze pomysly na ostateczne rozwiazanie. Moim zdaniem musimy wybudowac doskonalsze schronienie, w ktorym zwierzeta beda od siebie odizolowane.
– Na to bedziemy potrzebowali zgody z gory – przypomnial Siegfried.
– Jasne. – Bertram wstal. – Jedyna dobra rzecza jest to, ze przewidujaco sprowadzilem tam te klatki dla malp.
Nowy Jork
Raymond czul sie znacznie lepiej niz w ostatnich dniach. Sprawy zdawaly sie isc coraz lepiej, i to od samego rana. Tuz po dziewiatej zadzwonil doktor Waller Anderson. Nie tylko zglosil chec przystapienia do przedsiewziecia, ale od razu mial dwoch klientow gotowych do wplacenia pierwszej raty i wyjazdu na Bahamy w celu pobrania szpiku kostnego.
Okolo poludnia Raymond odebral telefon od doktor Alice Norwood, ktorej gabinet miescil sie na Rodeo Drive w Beverly Hills. Poinformowala, ze udalo jej sie zrekrutowac trzech lekarzy, kazdy z duza prywatna praktyka, ktorzy bardzo chetnie przystapia do spolki. Jeden pracowal w Century City, drugi w Brentwood a ostatni w Bel-Air. Byla przekonana, ze ci lekarze wkrotce dostarcza mnostwa pracy, poniewaz na rynku Zachodniego Wybrzeza byl duzy popyt na uslugi oferowane przez Raymonda.
Jednak najbardziej uradowal Raymonda brak wiadomosci od pewnych osob. Nie bylo telefonu ani od Vinniego Dominicka ani od doktora Daniela Levitza. Te cisze uznal za ostateczne pogrzebanie sprawy Franconiego.
O pietnastej trzydziesci zadzwonil domofon. Darlene zorientowala sie, o co chodzi, i ze lzami w oczach poinformowala Raymonda, ze jego samochod czeka na dole.
Raymond objal dziewczyne i delikatnie poklepal po plecach.
– Nastepnym razem moze bedziesz mogla poleciec – pocieszyl ja.
– Naprawde?
– Nie moge tego zagwarantowac, ale postaramy sie. – Raymond nie mial w tej sprawie nic do powiedzenia. Darlene byla w Cogo tylko raz. Przy innych okazjach samolot mial komplet na przynajmniej jednym z etapow podrozy. Najczesciej samolot lecial z Ameryki do Europy, a stamtad do Bata. W drodze powrotnej plan lotu byl taki sam, z tym ze za kazdym razem miedzyladowanie wypadalo w innym miescie europejskim.
Obiecal zadzwonic zaraz po przyjezdzie do Cogo, wzial bagaz i zjechal winda. Wsiadl do oczekujacego sedana i wygodnie rozparl sie w fotelu.
– Zyczy pan sobie miec radio wlaczone, sir? – zapytal kierowca.
– Tak, czemu nie – odparl. Juz zaczynal sie dobrze bawic.
Jazda przez miasto byla najtrudniejsza czescia wyprawy. W dobrym czasie dotarli na West Side Highway. Co prawda ruch byl spory, ale godzina szczytu jeszcze sie nie zaczela, wiec samochody posuwaly sie dosc plynnie. Tak samo bylo na George Washington Bridge. Po niecalej godzinie wysiadl na lotnisku Teterboro.
Samolot GenSys jeszcze nie zostal podstawiony, ale tym Raymond sie nie przejmowal. Usiadl w poczekalni, skad mial widok na pasy startowe, i zamowil szkocka. W chwili, kiedy podawano mu szklaneczke, lsniacy odrzutowiec GenSys wysunal sie z chmur, znizyl lot i wyladowal na pasie. Przykolowal tuz przed okno, za ktorym siedzial Raymond.
To byla piekna biala maszyna, z czerwonymi pasami wzdluz kadluba. Jedynymi oznaczeniami byly kod N69SU i mala flaga amerykanska na skrzydle ogona.
Jakby na zwolnionym filmie drzwi samolotu otworzyly sie i spod nich na plyte lotniska wysunal sie trap. Nieskazitelnie wygladajacy steward, ubrany w ciemnogranatowy uniform, stanal w wejsciu, nastepnie zszedl po schodkach i skierowal sie do budynku portu lotniczego. Nazywal sie Roger Perry. Raymond dobrze go pamietal. Za kazdym razem, kiedy Raymond lecial do Cogo, on i drugi steward, Jasper Devereau, obslugiwali pasazerow.
Po wejsciu do budynku Roger natychmiast rozejrzal sie po poczekalni. Gdy tylko dojrzal Raymonda, podszedl do niego i zasalutowal na przywitanie.
– Czy to caly panski bagaz, sir? – zapytal, chwytajac za torbe Raymonda.
– Tak. Czy juz wylatujemy? Samolot nie bedzie tankowal?
Wczesniej zawsze tak bylo.
– Jestesmy juz gotowi – odpowiedzial Roger.
Raymond wstal i wyszedl za stewardem w szare, chlodne, marcowe popoludnie. Kiedy podchodzil do prywatnego luksusowego odrzutowca, mial nadzieje, ze jacys ludzie go widza. W chwilach takich jak ta, czul, ze to jest zycie, do ktorego zostal stworzony. Nawet powtarzal sobie, ze utrata licencji lekarza paradoksalnie okazala sie szczesliwym trafem.
– Roger, powiedz mi – odezwal sie jeszcze, zanim dotarli do schodow. – Czy do Europy mamy komplet? – Za kazdym razem, kiedy lecial, na pokladzie spotykal innych czlonkow kierownictwa GenSys.
– Tylko jeden pasazer – odpowiedzial Roger.
Gdy doszli do trapu, steward stanal z boku i gestem reki zaprosil na poklad.
Z dwoma stewardami i jednym pasazerem podroz zapowiadala sie znacznie przyjemniej, niz sobie wyobrazal, wiec z usmiechem wspinal sie po schodach. Klopoty ostatnich dni wydawaly sie teraz niewielka zaplata za luksusy, w jakich mial sie plawic.