Rozdzial VI
– Przeprowadzam sie dzisiaj – oznajmil Clark Reardon. – Zona powiedziala, ze nie wolno mi sie spoznic. – Clark odsunal od lozka Jeoffry'ego Washingtona metalowe krzeslo.
– Ciesze sie bardzo, ze przyszedles – rzekl Jeoffry. – Naprawde jest mi bardzo milo.
– Nie ma sprawy – odparl Clark, podnoszac sie z miejsca. Wyciagnal dlon i uscisnal mocno reke Jeoffry'ego.
– Kiedy wreszcie stad wyjdziesz? – zapytal.
– Juz niedlugo. Byc moze za kilka dni… Nie jestem pewien. Na razie podlaczono mi kroplowke. – Unoszac do gory lewa reke, Jeoffry wskazal na skrecony, plastykowy waz. – Po operacji przyplatalo sie jakies zapalenie w nogach. Przynajmniej cos w tym rodzaju powiedzial mi doktor Sherman. Musialem wiec przyjmowac antybiotyki. Przez kilka dni czulem sie zle, ale teraz jest lepiej. Dobrze, ze wreszcie zabrali ode mnie monitor. To ciagle 'bi-i-ip' doprowadzalo mnie do szalu.
– Jak dawno juz lezysz tutaj?
– Dziewiec dni.
– To jeszcze nie tak zle.
– Teraz juz nie. Ale poczatkowo bylem przerazony. I nie mialem zadnego wyboru. Powiedzieli, ze jesli nie zostane zoperowany, to wkrotce umre. Wiec co mialem zrobic?
– Nic! Przyjde do ciebie jutro wieczorem i przyniose zamowione ksiazki. Chcesz moze cos jeszcze?
– Owszem. Troche trawki.
– Postaram sie.
– Przeciez tylko zartuje.
Kierujac sie ku drzwiom, Clark kiwnal reka Jeoffry'emu i zniknal w korytarzu.
Jeoffry rozejrzal sie po pokoju. Cieszyl sie, ze wnet go stad wypuszcza. Drugie lozko bylo wolne – wspollokator zostal dzis wypisany, a na jego miejsce nikt nowy sie nie pojawil. Jeoffry bardzo nie lubil samotnosci – zaczela mu dokuczac zwlaszcza teraz, gdy odszedl Clark i otoczyla go cisza. Jego zdaniem szpital nie jest dobrym miejscem, zeby tu lezec w samotnosci; zbyt wiele tu groznej aparatury i przykrych zabiegow.
Jeoffry wlaczyl miniaturowy aparat telewizyjny, gdy do pokoju weszla jego energiczna pielegniarka, panna DeVries. Udajac, ze przyniosla cos smacznego do zjedzenia nalegala, by zamknal oczy i otworzyl usta. Zrobil to dla niej, wiedzac dobrze, ze zartuje. Po chwili okazalo sie, ze mial racje: w ustach mial termometr.
Po dziesieciu minutach wymienila mu termometr na pigulke nasenna. Jeoffry popil pigulke woda ze stojacej na stoliku szklanki, gdy tymczasem pielegniarka zajela sie odczytywaniem wskazan termometru.
– Czy mam temperature? – zapytal.
– Kazdy ma temperature – odpowiedziala.
– Jak moglem o tym zapomniec – zauwazyl Jeoffry. Nie po raz pierwszy slyszal te sama odpowiedz. – W porzadku; wobec tego inaczej: czy mam goraczke?
– Tego rodzaju informacja jest zastrzezona – odparla panna DeVries.
Jeoffry nie mogl zrozumiec, dlaczego pielegniarka nie moze mu powiedziec, jak wysoka ma temperature. Zawsze slyszal od niej odpowiedz, ze tego rodzaju informacja nalezy do kompetencji doktora, co – jego zdaniem – nie mialo sensu.
– A co bedzie z ta kroplowka? – zapytal jeszcze, gdy byla juz przy drzwiach. – Kiedy wreszcie bede mogl wziac prysznic?
– Na ten temat, niestety, nic nie wiem – odparla skinawszy mu na pozegnanie reka.
Jeoffry spojrzal na butle z kroplowka. Przez chwile obserwowal rownomierne opadanie kropel, by nastepnie powrocic do ogladania telewizji, w ktorej wlasnie nadawano wieczorne wiadomosci. To bedzie dla niego wielka ulga, gdy zabiora mu kroplowke, myslal. Jutro rano zapyta o to doktora Shermana.
Kiedy telefon zadzwonil po raz pierwszy, Thomas podniosl sie i usiadl w lozku, nie mogac sobie uprzytomnic, gdzie sie znajduje. Po drugim dzwonku Doris odwrocila sie do niego i w polmroku spojrzala pytajaco.
– Czy odbierzesz telefon, czy chcesz, zebym ja to zrobila? – zapytala zaspanym glosem. Uniosla sie nieco i oparla na lokciu.
Thomas patrzyl, jakby zaskoczony obecnoscia obcej kobiety. Wydawala mu sie jakas groteskowa z dlugimi, gestymi wlosami, wystajacymi z jej glowy jak dziesiatki przewodow elektrycznych. Zamiast oczu miala ciemne oczodoly. Uplynela chwila, zanim uprzytomnil sobie, kim ona jest.
– Odbiore – oswiadczyl Thomas wstajac z lozka. Glowa mu ciazyla jakby byla z olowiu.
– Aparat jest w kacie, tuz przy oknie – powiedziala Doris opadajac z powrotem na poduszke.
Z wyciagnietymi do przodu rekami Thomas posuwal sie wzdluz sciany, az dotarl do otwartych drzwi lazienki. W salonie okno wykuszowe przepuszczalo wiecej swiatla.
– Doktor Kingsley? Tu Peter Figman – przedstawil sie stazysta, gdy Thomas podniosl sluchawke. – Przepraszam, ze pana niepokoje o tej porze, ale pan prosil, zeby go powiadomic o kazdym przypadku, wymagajacym natychmiastowej operacji. Mamy tu pacjenta z rana od pchniecia nozem w piers. W ciagu godziny bedzie gotow do operacji.
Thomas przyblizyl usta do sluchawki. Panujacy w saloniku chlod otrzezwil go calkowicie. – Ktora godzina?
– Kilka minut po pierwszej.
– Dziekuje. Zaraz tam bede.
Kiedy Thomas wyszedl na ulice, lodowaty wiatr przeszyl go chlodem. Podniosl jak mogl najwyzej klapy plaszcza i ruszyl w strone szpitala. Gwaltowne podmuchy wiatru byly tak silne, ze chwilami musial sie zatrzymywac w miejscu, gdyz zapieraly mu dech, zasypujac jednoczesnie wirujacymi w powietrzu papierami i innymi smieciami. Totez odetchnal z ulga, gdy wreszcie skrecil za najblizszym rogiem i zobaczyl przed soba kompleks szpitalnych budynkow.
Zblizajac sie do glownego wejscia minal z lewej strony duzy pietrowy parking. Zbudowany z ogromnej ilosci cementu, w dzien byl zatloczony, obecnie niemal calkowicie pusty. Kiedy spojrzal w strone swojego porsche'a, zauwazyl obok inny znajomy samochod. Byl to mercedes 300 w kolorze zoltawozielonym. Tylko jedna osoba w calym szpitalu miala taki zly gust – George Sherman, i do niego wlasnie nalezal ten samochod.
Thomas znajdowal sie juz praktycznie u wejscia do szpitala, gdy w jego rozwazaniach o absurdalnosci posiadania tak dobrego samochodu w takim okropnym kolorze wtargnela watpliwosc: co o tej porze robi tutaj George Sherman? Spojrzal jeszcze raz w strone mercedesa – to byl na pewno samochod George'a, nie mogl go pomylic z zadnym innym. Spojrzal na zegarek: byla wlasnie pierwsza pietnascie.
Thomas udal sie wprost do przebieralni, nastepnie zajrzal do pokoju dla chirurgow; pielegniarka robila cos na drutach. Zapytal, czy George Sherman operowal tej nocy.
– Nic mi o tym nie wiadomo – odpowiedziala. – Nie bylo zadnego naglego przypadku, z wyjatkiem pacjenta, ktorego pan bedzie operowal.
W przyleglym do sali operacyjnej pokoju Thomas natknal sie na Petera Figmana. Byl to chudziutki mlody lekarz o twarzy dziecka, sprawiajacy wrazenie, jakby jeszcze nie musial sie golic. Thomas spotykal go juz wielokrotnie, dotad jednak nie mial okazji z nim wspolpracowac. Mial opinie zrecznego i pracowitego chirurga.
Kiedy zobaczyl Thomasa, przedstawil mu sprawe szczegolowo. Pacjent zostal uderzony nozem podczas meczu hokejowego w Boston Garden, ale zyciu jego na razie nie zagraza niebezpieczenstwo, choc poczatkowo byly klopoty z cisnieniem. Ustalono grupe krwi i podjeto decyzje o transfuzji, ktorej jeszcze nie wykonano. Prawdopodobnie noz przebil jedno z duzych naczyn krwionosnych.
Sluchajac uwaznie przedstawianej mu relacji, Thomas wyjal z pudelka na polce nad zlewem maske chirurgiczna. Wolal starego typu maski zawiazywane z tylu za szyja i glowa niz szablonowe, zabezpieczone z tylu pojedyncza tasma elastyczna. Dzis jednak lecialy mu z rak po kolei wiazadla, a w koncu upadla na podloge sama maska. Thomas zaklal pod nosem i wzial nastepna. Kiedy siegnal do pudelka, Peter spostrzegl, ze starszemu koledze trzesa sie troche rece. Przerwal swoja relacje. – Czy pan sie czuje dobrze, doktorze? – zapytal.
Z reka w pudelku Thomas odwrocil do niego glowe. – Co pan ma na mysli, pytajac, czy czuje sie dobrze?