nigdzie nie mozemy znalezc.

6

Elizabeth, New Jersey

Byli juz blisko cmentarza.

Philip McGuane zajmowal tylne siedzenie robionej na zamowienie limuzyny – opancerzonego mercedesa ze wzmocnionymi bokami i kuloodpornymi lustrzanymi szybami, ktory kosztowal czterysta tysiecy – i patrzyl na rozmazane swiatla mijanych barow szybkiej obslugi, nedznych sklepikow oraz podupadlych hipermarketow. W prawej rece trzymal szkocka z soda, swiezo wyjeta z barku limuzyny. Spojrzal na bursztynowy plyn. Reka mu nie drzala. Zdziwilo go to.

– Dobrze sie pan czuje, panie McGuane?

McGuane odwrocil sie do swego towarzysza. Fred Tanner byl olbrzymim mezczyzna, o budowie i odpornosci bloku granitu. Dlonie mial niczym bochny, palce jak parowki, a w oczach bezgraniczna pewnosc siebie. Tanner, z tym swoim blyszczacym garniturem i ostentacyjnym sygnetem na palcu, reprezentowal stara szkole. Zawsze nosil ten zbyt duzy i lsniacy zloty sygnet, ktorym bawil sie, ilekroc cos mowil.

– Znakomicie – sklamal McGuane.

Limuzyna zjechala z drogi numer dwadziescia dwa przy Parker Avenue. Tanner wciaz bawil sie sygnetem. Byl piecdziesieciolatkiem, o pietnascie lat starszym od swego szefa.

Jego twarz, pelna nierownych plaszczyzn i ostrych katow, przypominala monument, ktory ulegl erozji. Wlosy mial starannie ostrzyzone na rekruta. McGuane wiedzial, ze Tanner jest bardzo dobrym gorylem – zimnym, zdyscyplinowanym i smiertelnie groznym, dla ktorego litosc byla rownie istotna koncepcja jak fengshui. Te ogromne dlonie Tannera z niezwykla wprawa poslugiwaly sie niemal kazda bronia. Stawial czolo najokrutniejszym wrogom i zawsze wychodzil z tych starc zwyciesko.

Jednak McGuane wiedzial, ze tym razem zmierzy sie z przeciwnikiem znacznie wyzszej klasy.

– Kim jest ten facet? – zapytal Tanner.

McGuane tylko potrzasnal glowa. Nosil robiony na miare garnitur od Josepha Abouda. Wynajmowal trzy pietra w gmachu World Financial Center w poblizu Wall Street. W innych czasach McGuane bylby nazywany consigliore, capo albo podobnie. Jednak tak bylo kiedys, teraz jest inaczej. Minely (i to dawno, wbrew temu, w co kaze wam wierzyc Hollywood) czasy narad na zapleczach knajp i dresow, za ktorymi niewatpliwie tesknil Tanner. Teraz trzeba miec biura, sekretarki i skomputeryzowana liste plac. Placic podatki. Prowadzic legalne interesy.

Poza tym wcale nie bylo lepiej.

– Po co wlasciwie tam jedziemy? – ciagnal Tanner. Chyba on powinien przyjsc do pana, no nie?

McGuane nie odpowiedzial. Tanner by tego nie zrozumial.

Jesli Duch chcial sie z toba zobaczyc, stawiales sie na spotkanie.

Niewazne, kim byles. Odmowa oznaczalaby, ze Duch przyjdzie do ciebie. McGuane mial wspaniala ochrone. Zatrudnial najlepszych. Jednak Duch ich przewyzszal. Byl cierpliwy. Studiowal twoje zwyczaje. Czekal na okazje. A potem przychodzil. Zawsze sam.

Nie, lepiej pojsc do niego i miec to z glowy. Limuzyna zatrzymala sie kwartal przed cmentarzem.

– Rozumiesz, o co mi chodzi – powiedzial McGuane.

– Moj czlowiek jest juz na miejscu. Zajalem sie wszystkim.

– Nie zdejmujcie go, dopoki nie dam wam znaku.

– Taak, dobrze. Juz to przerabialismy.

– Nie lekcewazcie go.

Tanner chwycil za klamke. Zloty sygnet blysnal w sloncu.

– Bez obrazy, panie McGuane, ale to przeciez tylko facet, no nie? Krwawi jak kazdy? McGuane wcale nie byl tego pewien.

Tanner wysiadl nadzwyczaj zwinnie jak na tak ogromnego mezczyzne. McGuane rozsiadl sie wygodnie i pociagnal dlugi lyk szkockiej. Byl jednym z najpotezniejszych ludzi w Nowym Jorku. Nie wejdziesz na szczyt tej piramidy, jesli nie jestes sprytnym i bezwzglednym draniem. Okazesz slabosc i jestes trupem. Zaczniesz utykac i juz po tobie. Po prostu.

Przede wszystkim nie wolno ci sie cofac.

McGuane wiedzial o tym rownie dobrze jak kazdy, lecz w tym momencie mial ochote uciec. Spakowac walizki i zniknac.

Tak jak jego stary znajomy Ken.

McGuane dostrzegl w lusterku oczy kierowcy. Zaczerpnal tchu i skinal glowa. Samochod znowu ruszyl. Skrecili w lewo i przejechali przez brame cmentarza Wellington. Opony chrzescily na zwirze. McGuane kazal szoferowi stanac. Woz sie zatrzymal. McGuane wysiadl i przystanal przed maska mercedesa.

– Zawolam cie, gdy bedziesz potrzebny. Kierowca kiwnal glowa i odszedl. McGuane zostal sam.

Postawil kolnierz. Obrzucil spojrzeniem cmentarz. Nikogo. Zastanawial sie, gdzie ukryli sie Tanner i jego czlowiek. Zapewne w poblizu miejsca spotkania. Na drzewie lub za krzakiem. Jesli sie postaraja, McGuane ich nie zobaczy.

Na niebie nie bylo ani jednej chmurki. Wiatr cial w twarz jak kosa smierci. McGuane skulil ramiona. Szum samochodow jadacych droga numer dwadziescia dwa przelewal sie przez oslony przeciwdzwiekowe i spiewal swa serenade zmarlym. W powietrzu unosil sie zapach spalenizny i McGuane przez moment rozmyslal o kremacji.

Wciaz nikogo nie bylo.

Znalazl wlasciwa alejke i ruszyl na wschod. Mijajac tablice i nagrobki, machinalnie odczytywal daty narodzin i zgonow. Obliczal lata i zastanawial sie, na co umarli niektorzy z tych mlodych ludzi. Przystanal, ujrzawszy znajome nazwisko. Daniel Skinner. Zmarl w wieku trzynastu lat. Na nagrobku byl wyrzezbiony usmiechniety aniolek. Widzac go, McGuane zachichotal. Skinner, zlosliwy brutal, ustawicznie dreczyl pewnego czwartoklasiste. Jednak owego dnia – 11 maja wedlug napisu na nagrobku – ten dosc niezwykly czwartoklasista mial przy sobie kuchenny noz. Pierwszym i jedynym pchnieciem trafil Skinnera w serce.

Pa, pa, aniolku.

McGuane probowal zbyc to wzruszeniem ramion. Czy od tego wszystko sie zaczelo?

Poszedl dalej. Chwile pozniej skrecil w lewo i zwolnil kroku. Juz niedaleko. Rozgladal sie wokol. Wciaz nikogo nie spostrzegl. Tutaj bylo spokojniej i bardziej zielono. Chociaz lokatorzy i tak nie zwracali na to uwagi. Zawahal sie, znowu odbil w lewo i szedl wzdluz rzedu grobow, az dotarl do wlasciwego.

Przystanal. Odczytal nazwisko i date. Probowal zanalizowac, co czuje, i doszedl do wniosku, ze niewiele. Teraz juz nie rozgladal sie wokol. Duch tu byl. Wyczuwal jego obecnosc.

– Powinienes przyniesc kwiaty, Philipie.

Ten glos, cichy i jedwabisty, lekko sepleniacy, mrozil krew w zylach. McGuane powoli odwrocil sie i spojrzal. John Asselta podszedl z kwiatami w dloni. McGuane cofnal sie. Nowo przybyly spojrzal mu w oczy i McGuane mial wrazenie, ze stalowe palce zacisnely sie na jego sercu.

– Minelo sporo czasu.

Asselta, ktorego McGuane znal jako Ducha, podszedl do grobowca. McGuane stal jak skamienialy. Mial wrazenie, ze temperatura spadla o dziesiec stopni, kiedy Duch przechodzil obok.

McGuane wstrzymal oddech.

Duch przykleknal i starannie ulozyl kwiaty na grobie. Przez moment pozostal w tej pozycji, z zamknietymi oczami. Potem wstal, wyciagnal reke i palcami o krotko obcietych jak u pianisty paznokciach nazbyt czule poglaskal nagrobek.

McGuane staral sie tego nie widziec.

Duch mial mlecznobiala skore jak mieszkaniec bagien. Uwidacznialy sie pod nia niebieskie zylki niczym slady po rozmazanym tuszu do rzes. Oczy byly wyblakle, prawie bezbarwne.

Glowa, za duza w stosunku do waskich ramion, byla baniasta jak zarowka. Wlosy po bokach czaszki niedawno zgolil, pozostawiajac ciemnobrazowa kepe, ktora wyrastala na srodku i opadala jak fontanna. Bylo cos delikatnego, niemal kobiecego, w rysach jego niemal pieknej twarzy, przypominajacej w specyficzny sposob

Вы читаете Bez pozegnania
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×