– Zadnych swiatel.
– Tez to zauwazylem.
– Wjechal do garazu dziesiec minut temu i jeszcze nie wszedl do domu?
Win wzruszyl ramionami.
Uslyszeli przeciagly zgrzyt. Otworzyla sie brama garazu. Oslepil ich blask reflektorow. Z garazu wyjechala toyota corolla. Win wyjal pistolet, szykujac sie do strzalu. Myron polozyl dlon na ramieniu przyjaciela.
– Moze w nim byc Aimee.
Win skinal glowa.
Samochod przemknal po podjezdzie i z piskiem opon skrecil w prawo. Gdy przejezdzal obok zaparkowanego pojazdu, w ktorym siedzieli Erik Biel i Lorraine Wolf, nieco zwolnil, ale zaraz znow przyspieszyl.
Myron i Win pobiegli sprintem do wozu. Myron usiadl za kierownica, Win na fotelu pasazera. Siedzacy z tylu Erik wciaz trzymal pistolet wycelowany w Lorraine Wolf.
Win odwrocil sie i usmiechnal do Erika.
– Czesc – powiedzial.
Wyciagnal reke, jakby chcial uscisnac mu dlon. Zamiast tego blyskawicznie chwycil pistolet Erika i odebral mu go. Tak po prostu. W jednej chwili Erik trzymal bron, a w nastepnej juz nie.
Myron ruszyl w momencie, gdy pojazd Van Dyne’a znikal za rogiem. Win spojrzal na pistolet, zmarszczyl brwi, wyjal magazynek.
Poscig sie rozpoczal. Jednak nie mial trwac dlugo.
Rozdzial 51
To nie Drew Van Dyne prowadzil toyote.
Za kierownica siedzial Jake Wolf.
Z duza szybkoscia pokonal kilka zakretow, ale przejechal troche ponad kilometr. Mial duza przewage nad tamtymi. Dotarl do starej szkoly im. Roosevelta, wjechal za budynek i zaparkowal. Poszedl po ciemku przez boisko futbolowe, kierujac sie w strone liceum Livingston. Domyslal sie, ze Myron Bolitar go sciga. Jednak przypuszczal, ze ma nad Bolitarem wystarczajaca przewage.
Juz slyszal odglosy przyjecia. Po kilku nastepnych krokach zaczal dostrzegac swiatla. Nocne powietrze milo chlodzilo pluca. Jake probowal patrzec na drzewa, domy, samochody na podjazdach. Kochal to miasto. Kochal swoje zycie.
Gdy podszedl blizej, uslyszal smiech. Pomyslal o tym, co tu robi. Przelknal sline i wszedl za rzad sosen na sasiedniej posiadlosci. Znalazl dogodne miejsce miedzy dwoma pniami i spojrzal na namiot.
Od razu zauwazyl syna.
Z Randym zawsze tak bylo. Nie mogles go nie zauwazyc. Zawsze sie wyroznial. Jake pamietal, jak poszedl na pierwszy trening Randy’ego, gdy chlopiec chodzil dopiero do pierwszej klasy. Bylo tam chyba ze czterystu chlopcow i wszyscy biegali i odbijali sie od siebie jak czasteczki w podgrzewanej cieczy.
Jake spoznil sie, ale w kilka sekund odnalazl swojego promiennego chlopca w tlumie podobnych do siebie dzieci. Jakby oswietlal go reflektor punktowy, towarzyszac mu przy kazdym kroku.
Jake Wolf tylko patrzyl. Jego syn rozmawial z grupka kolegow. Wszyscy smiali sie z czegos, co powiedzial. Jake patrzyl i czul, jak lzy staja mu w oczach. Pewnie mozna bylo znalezc wielu winnych. Probowal sobie przypomniec, od czego to wszystko sie zaczelo. Chyba od doktora Crowleya. Przeklety nauczyciel historii tytuluje sie doktorem. Co to za pretensjonalne gowno?
Crowley byl niskim, niepozornym czlowiekiem o okropnej fryzurze i spadzistych ramionach. Nienawidzil sportowcow. Na kilometr mozna bylo wyczuc te niechec. Crowley patrzyl na kogos takiego jak Randy, takiego zdolnego, przystojnego sportowca, i widzial wszystkie swoje mlodziencze niepowodzenia.
Od tego wszystko sie zaczelo.
Na prowadzonych przez Crowleya zajeciach z historii Randy napisal wspaniale wypracowanie o ofensywie Tet. Crowley postawil mu trzy z minusem. Troje z minusem! Kolega Randy’ego, niejaki Joel Fisher, dostal szostke. Jake czytal oba wypracowania. Randy’ego bylo lepsze. Nie tylko Jake Wolf tak uwazal. Pytal o to kilka osob. Nie mowil, ktore z nich napisal jego syn, a ktore Joel.
– Ktore jest lepsze? – pytal.
I prawie wszyscy zgadzali sie z nim. Praca Randy’ego byla lepsza.
Mogloby sie to wydawac malo wazne, ale nie bylo. Stopien za to wypracowanie zawazyl na ocenie koncowej. Doktor Crowley postawil Randy’emu troje. W rezultacie Randy w tym semestrze nie znalazl sie wsrod najlepszych w klasie, ale co wazniejsze, znacznie wazniejsze, nie zakwalifikowal sie do dziesieciu procent najlepszych ze swojego rocznika. Dartmouth jasno stawialo sprawe. Randy musial byc w tych dziesieciu procentach. Gdyby to nie byla troja, tylko czworka, zostalby przyjety.
Na tym polegala roznica.
Jake i Lorraine poszli porozmawiac z doktorem Crowleyem. Wyjasnili mu sytuacje. Crowley nie ustapil. Zachowywal sie lekcewazaco, napawal sie swoja wladza i Jake z trudem powstrzymywal chec wyrzucenia go przez zamkniete okno. Jednak Jake Wolf nie zamierzal tak latwo sie poddac. Wynajal prywatnego detektywa, zeby pogrzebal w przeszlosci tego czlowieka, ale zycie Crowleya bylo takie zalosne, nijakie i nic nieznaczace, szczegolnie w porownaniu z promienna egzystencja syna Jake’a… Nie znalazl nic, co mozna by wykorzystac.
Tak wiec gdyby Jake gral wedlug wyznaczonych regul, to bylby koniec. Jego syn mialby zamknieta droge do najlepszych uczelni w wyniku kaprysu takiej miernoty jak Crowley.
O nie. Nie ma mowy.
I tak to sie zaczelo.
Jake przelknal sline, patrzac. Jego syn stal otoczony przez kolegow, jak slonce z tuzinem krazacych wokol niego planet. W dloni trzymal filizanke. Randy mial taki wrodzony urok. Wszystko robil z wdziekiem. Jake Wolf stal w mroku i zastanawial sie, czy byl jakis sposob, zeby uratowac sytuacje. Nie sadzil. To jakby probowac scisnac w reku wode. Przed Lorraine staral sie udawac pewnego siebie. Myslal, ze moze uda mu sie przewiezc cialo Drew Van Dyne’a do jego domu. Lorraine wyczyscilaby plame na dywanie. Moglo sie udac.
Jednak wtedy pojawil sie Myron Bolitar. Jake zauwazyl go z garazu. Byl w potrzasku. Jeszcze mial nadzieje, ze zdola odjechac i zgubic poscig, a potem pozbyc sie gdzies ciala. Jednak kiedy odjezdzal, zobaczyl siedzaca w tamtym wozie Lorraine i wiedzial, ze to juz koniec.
Wynajmie dobrego adwokata. Najlepszego. Znal takiego czlowieka, Lenny’ego Marcusa. Wielkiego adwokata. Zadzwoni do niego i zobaczy, co da sie z tym zrobic. Jednak w glebi serca Jake Wolf wiedzial, ze to juz koniec. Przynajmniej dla niego.
Dlatego byl tu teraz. W mroku. Patrzyl na swojego cudownego, wspanialego syna. Randy byl jego jedynym prawdziwym sukcesem. Jego chlopiec. Jego wspanialy chlopiec. Od pierwszej chwili, gdy Jake Wolf zobaczyl go jako niemowle w szpitalu, byl urzeczony. Chodzil na kazdy trening. Na kazdy mecz. Nie tylko po to, zeby okazywac swoje poparcie, gdyz czesto, podczas treningow, Jake stawal za drzewem, niemal sie chowajac, tak jak teraz. Po prostu lubil patrzec na swojego syna. To wszystko. Lubil oddawac sie tej prostej przyjemnosci. I czasami, kiedy to robil, sam nie wierzyl we wlasne szczescie, w to, ze ktos taki jak Jake Wolf, w gruncie rzeczy rowniez miernota, mogl przyczynic sie do stworzenia takiego cudu. Swiat jest okrutny i okropny i trzeba robic wszystko, co mozliwe, zeby sobie z tym radzic, ale od czasu do czasu, patrzac na Randy’ego, uswiadamial sobie, ze zycie to nie tylko zazarta walka o byt, ze musi byc cos wiecej, jakis Bog, poniewaz widzial przed soba uosobienie perfekcji i piekna.
– Hej, Jake.
Odwrocil sie, slyszac ten glos.
– Czesc, Jacques.
To byl Jacques Harlow, ojciec jednego z najlepszych przyjaciol Randy’ego i gospodarz przyjecia. Jacques podszedl do niego. Obaj patrzyli na gosci, na swoich synow, w milczeniu przez prawie minute napawajac sie tym widokiem.
– Nie do wiary, jak szybko plynie czas – zauwazyl Harlow.
Jake tylko potrzasnal glowa, bojac sie odezwac. Nie odrywal oczu od syna.