miasto autobusem. Jackson nie zaszczycil jej nawet spojrzeniem. Byla tylko statystka w jego najnowszej inscenizacji.
Przed kobieta stala bezproduktywnie maszyna do pisania, a obok gluchy telefon. Tak, stanowczo za schludnie – uznal Jackson, sciagajac brwi. Wpatrywal sie przez chwile w plik papieru maszynowego pietrzacy sie na biurku. Naglym ruchem rozsypal kilka kartek na blacie. Potem przestawil aparat telefoniczny i energicznymi obrotami walka wkrecil czysta kartke papieru w maszyne do pisania.
Ocenil krytycznym okiem efekt swoich zabiegow i westchnal. Trudno myslec o wszystkim naraz.
Przeszedl przez maly przedpokoik, otworzyl drzwi po prawej stronie i wkroczyl do malutkiego wewnetrznego gabinetu. Usiadl za sfatygowanym drewnianym biurkiem. Z rogu pokoju gapil sie nan wygaszonym ekranem maly odbiornik telewizyjny. Jackson siegnal do kieszeni po paczke papierosow, zapalil, odchylil sie na oparcie fotela. Robil, co mogl, zeby sie rozluznic, ale nie bylo to latwe przy stalym przyplywie adrenaliny. Pogladzil cienki, ciemny wasik wykonany, podobnie jak peruka, z wlokna syntetycznego. Nos rowniez ulegl powaznej metamorfozie. Wystarczylo troche modeliny i z ksztaltnego, waskiego zrobil sie szeroki i lekko skrzywiony. Maly pieprzyk widniejacy u nasady tego spreparowanego nosa tez nie byl prawdziwy: zelatyna wymieszana w goracej wodzie z ziarnkami lucerny. Koronki nalozone na zeby nadawaly im wyglad krzywych i popsutych. Nawet najmniej spostrzegawczy obserwator powinien zapamietac wszystkie te szczegoly. Kiedy wiec zostana usuniete, Jackson w zasadzie zniknie. A czyz nie o to wlasnie chodzi komus zaangazowanemu calym sercem w nielegalna dzialalnosc?
Wkrotce, jesli wszystko pojdzie zgodnie z planem, znowu sie zacznie. Za kazdym razem bylo troche inaczej, ale wlasnie to podniecalo: ta niepewnosc. Spojrzal ponownie na zegarek. Tak, wkrotce. Spodziewal sie, ze spotkanie z oczekiwana kobieta bedzie bardzo produktywne, a co wazniejsze, korzystne dla obu stron.
Chcial zadac LuAnn Tyler tylko jedno pytanie, jedno proste pytanie niosace w sobie potencjal bardzo zlozonych konsekwencji. Polegajac na doswiadczeniu, byl w zasadzie pewien, jaka odpowiedz uslyszy, ale nigdy nic nie wiadomo. Mial szczera nadzieje, ze LuAnn dla swego wlasnego dobra udzieli tej wlasciwej. Bo byla tylko jedna „wlasciwa” odpowiedz. A jesli odmowi? Coz, dziecko nie bedzie mialo okazji poznac matki, bo zostanie sierota. Uderzyl otwarta dlonia o blat biurka. Zgodzi sie. Nie zdarzylo sie jeszcze, zeby ktos odmowil. Jackson potrzasnal energicznie glowa. Wytlumaczy jej, przekona, ze godzac sie na wspolprace z nim, dokona jedynego logicznego wyboru. Uzmyslowi, jak odmieni sie jej zycie. Bardziej, niz potrafilaby to sobie kiedykolwiek wyobrazic. Bardziej, niz moglaby to sobie wysnic. Jak moglaby odmowic? Przeciez to propozycja z tych nie do odrzucenia.
Jesli przyjdzie. Jackson potarl grzbietem dloni policzek, zaciagnal sie gleboko papierosem i zapatrzyl niewidzacym wzrokiem w gwozdz wbity w sciane. Ale wlasciwie dlaczego mialaby nie przyjsc?
ROZDZIAL DRUGI
Orzezwiajacy wietrzyk swawolil nad waska gruntowa droga biegnaca przez gesty las. Droga skrecala ostro na polnoc, a zaraz potem, rownie ostro, na wschod i nurkowala w dol. Ze szczytu niewielkiego wzniesienia roztaczal sie widok na ciagnace sie dalej morze drzew. Niektore obumieraly, stojac w udreczonych pozach, przyginane do ziemi przez wiatr, choroby i warunki atmosferyczne, ale wiekszosc prezyla sie jak na warcie, zadajac szyku grabiejacymi w obwodzie pniami i rozlozystymi konarami porosnietymi obficie lisciem. Po lewej stronie drogi co bystrzejsze oko moglo wypatrzyc polkolista, blotnista polanke porosnieta z rzadka kepkami wschodzacej wiosennej trawy. Wylegiwaly sie tu na lonie natury zardzewiale bloki silnikow, kupy smieci, maly stosik puszek po piwie, polamane meble i cala masa innych odpadkow, ktore w zimie, po przysypaniu sniegiem, przyjmowaly ksztalty godne dziel sztuki nowoczesnej, a kiedy slupek rteci wedrowal w gore, udzielaly schronienia wezom i innym lesnym stworzeniom. Sam srodek tej polkolistej wyspy zajmowala krotka, przysadzista przyczepa kempingowa ustawiona na fundamencie z pokruszonych pustakow. Z reszta swiata laczyly ja chyba tylko przewody elektryczne i telefoniczne podciagniete od przydroznych grubych poprzekrzywianych slupow. Przyczepa byla zdecydowanie szkaradzienstwem zagubionym posrod gluszy. Jej lokatorzy zgodziliby sie z tym opisem. Okreslenie zagubieni posrod gluszy pasowalo jak ulal takze do nich.
Siedzaca w przyczepie LuAnn Tyler przegladala sie w malym lusterku ustawionym na rozchwierutanej komodce. Przekrzywiala glowe pod nienaturalnym katem nie tylko dlatego, ze sfatygowany mebel utykal na jedna koslawa nozke, ale rowniez dlatego, ze lusterko bylo stluczone. Gmatwanina pekniec rozbiegala sie po jego powierzchni niczym galezie mlodego drzewka i gdyby LuAnn patrzyla w lusterko z normalnej pozycji, widzialaby w nim odbicie nie jedno, lecz trzy swojej twarzy.
LuAnn przygladala sie sobie bez usmiechu. Nigdy jakos nie chcialo jej sie usmiechac do swojego odbicia. Uroda to caly twoj majatek – wbijano jej do glowy, od kiedy pamietala – ale wizyta u dentysty by nie zawadzila. Do tej sytuacji doprowadzilo picie od urodzenia niefluoryzowanej wody ze studni oraz fakt, ze jej noga nie postala ani razu w gabinecie stomatologicznym.
– Zadnych fanaberii – powtarzal w kolko ojciec.
Stary Benny Tyler nie zyl juz od pieciu lat. Dla matki, Joy Tyler, ktora zmarla blisko trzy lata temu, okres po smierci meza byl najszczesliwszy w jej zyciu. Powinno to zadac ostatecznie klam opinii Benny’ego Tylera o jej kondycji umyslowej, ale male dziewczynki wierza, najczesciej bezkrytycznie, we wszystko, co slysza od tatusiow.
LuAnn spojrzala na wiszacy na scianie zegar. Tylko on zostal jej po matce. Byl czyms w rodzaju pamiatki rodzinnej, poniewaz Joy Tyler dostala go od swojej matki w dniu slubu z Bennym. Zegar nie mial zadnej wartosci rynkowej. Taki sam mozna bylo kupic za jedyne dziesiec dolcow w kazdym lombardzie. A mimo to LuAnn traktowala go jak skarb. Jako mala dziewczynka do poznej nocy sluchala jego powolnego, miarowego tykania. Wiedziala, ze jest tam zawsze posrod ciemnosci. Kolysal ja do snu i wital rankami. Przez caly okres dorastania stanowil dla niej jeden z punktow odniesienia. Poza tym przypominal LuAnn babcie, kobiete, ktora uwielbiala. Dopoki wisial, byla tu jakby obecna takze i babcia. Z biegiem lat mechanizm zuzyl sie i zegar wydawal teraz jedyne w swoim rodzaju odglosy. Towarzyszyl LuAnn w chwilach dobrych i zlych, z tym ze tych ostatnich bylo zdecydowanie wiecej, a Joy tuz przed smiercia powiedziala corce, zeby go wziela i dobrze o niego dbala. I teraz LuAnn trzymala go dla swojej corki.
Zebrala dlugie kasztanowe wlosy za glowa, sprobowala upiac je w kok, ale zrezygnowala i splotla zrecznie w gruby warkocz. Niezadowolona z tej fryzury, zwinela w koncu geste wlosy na czubku glowy i umocowala tam mnostwem spinek, przekrzywiajac raz po raz glowe, by sledzic na biezaco wylaniajacy sie efekt. Przy swoich stu siedemdziesieciu pieciu centymetrach wzrostu musiala sie rowniez pochylac, zeby widziec siebie w lusterku.
Co pare sekund zerkala na male zawiniatko lezace obok na krzesle. Widok sennych oczek, ksztaltnych usteczek, pucolowatych policzkow i tlustych piastek za kazdym razem przywolywal na jej twarz usmiech. Coreczka miala osiem miesiecy i rosla jak na drozdzach. Zaczynala juz raczkowac, kolyszac sie zabawnie na boki. Tylko patrzec, jak stanie na nozki. LuAnn rozejrzala sie i usmiech zgasl. Niedlugo Lisa zacznie zwiedzac swoj dom rodzinny. Wnetrze, pomimo wysilku wkladanego przez LuAnn w utrzymanie tutaj porzadku, przypominalo pobojowisko, a to glownie za sprawa przyplywow temperamentu u mezczyzny rozwalonego teraz na lozku. Duane Harvey, od kiedy, wtoczywszy sie do srodka o czwartej nad ranem i zrzuciwszy z siebie ubranie, padl na lozko, poruszyl sie moze ze dwa razy. Poza tym ani drgnal. Wspominala z rozrzewnieniem ten jedyny dzien we wczesnym okresie ich zwiazku, kiedy Duane nie wrocil do domu zalany. Wtedy wlasnie poczeta zostala Lisa. Lzy zakrecily sie w piwnych oczach LuAnn, ale trwalo to tylko moment. Nie miala czasu ani ochoty na rozczulanie sie, zwlaszcza nad soba. Przez dwadziescia lat zycia naplakala sie juz tyle, ze wystarczy jej tego do smierci.
Spojrzala znowu w lusterko. Pieszczac jedna reka malenka piastke Lisy, druga powyciagala wszystkie spinki z wlosow i potrzasnela glowa. Wlosy splynely bujna fala na plecy, na wysokie czolo opadla grzywka. Tak czesala sie w szkole, a przynajmniej do siodmej klasy, kiedy to, idac za przykladem kolegow i kolezanek z tego rolniczego okregu, zaczela opuszczac lekcje i szukac mozliwosci