Jason rozchylil szybko poly plaszcza, prawa dlon zacisnela sie na broni zatknietej za pasek. Zaczal biec chodnikiem, wpadal na plecy i piersi przechodniow, popchnal ulicznego sprzedawce, potracil zebraka, ktory grzebal w resztkach drutu… Zebrak! Bourne odwrocil sie w pore, by zobaczyc lufe rewolweru wylaniajaca sie z obszernego plaszcza i polyskujaca w promieniach slonca. Zebrak mial bron! Chuda reka uniosla rewolwer, ktory znieruchomial jak jego wzrok. Jason rzucil sie w kierunku jezdni i schowal za maly samochod. Nad soba i wokol siebie slyszal swist kul, ktore przeszyly powietrze z przerazliwa ostatecznoscia. Niewidoczni ludzie na chodniku wydawali okrzyki przerazenia i bolu. Bourne dal nurka miedzy dwa samochody i przebiegl przez jezdnie na druga strone ulicy. Zebrak uciekal, stary mezczyzna o oczach jak stal pedzil w tlum, w anonimowosc.
Jason znow odwrocil sie szybko i zaczal biec naprzod, usuwajac wszystko ze swej drogi. Przystanal bez tchu w piersi, czul rosnacy gniew i zamet, skronie rozsadzalo mu bolesne pulsowanie. Gdzie on jest? Gdzie jest Carlos? Wtem go zobaczyl – morderca usiadl za kierownica duzej, czarnej limuzyny. Bourne z powrotem wbiegl na jezdnie, wpadajac na maski i bagazniki samochodow, gdy szalenczo przepychal sie do Carlosa. Nagle droge zablokowaly mu dwa samochody, ktore sie ze soba zderzyly. Oparl rece na blyszczacej chromowej atrapie i przeskoczyl przez przylegajace do siebie zderzaki. Ponownie sie zatrzymal; jego oczy wyrazaly bol. Wiedzial, ze dalszy poscig nie ma sensu. Spoznil sie. Duzy czarny samochod znalazl luke i Iljicz Ramirez Sanchez zdolal uciec.
Jason wrocil na chodnik. Wszedzie migotaly wyjace syreny policyjne. Kilku przechodniow zostalo postrzelonych przez uzbrojonego zebraka, byli ranni i zabici.
Lavier! Bourne znow zaczal biec, tym razem do kosciola Najswietszego Sakramentu. Dotarl do sciezki, ktorej strzegl swiety z kamienia, i gwaltownie skrecil w lewo, pedzac w strone zdobionych lukiem rzezbionych drzwi i marmurowych schodow. Wbiegl po nich szybko i wszedl do gotyckiego kosciola. Na wprost ujrzal migocace swiece; przez witraze u gory ciemnych, kamiennych murow wpadaly promienie kolorowego swiatla. Podszedl do nawy glownej, bacznie przygladajac sie wiernym; szukal przetykanych siwizna wlosow i trupio bladej, przypominajacej maske twarzy. Nigdzie nie bylo siadu Lavier, nie wyszla jednak z kosciola. Jason odwrocil sie i spojrzal w kierunku oltarza – zobaczyl wysokiego ksiedza, ktory powoli szedl wzdluz rzedu swiec. Bourne przecisnal sie bokiem przez wylozone poduszkami lawki. Znalazl sie na przodzie prawej nawy i zaszedl mu droge.
– Przepraszam, prosze ksiedza – powiedzial – ale wydaje mi sie, ze kogos tu zgubilem.
– Nikt nie moze zginac w domu Bozym – odpowiedzial z usmiechem kaplan.
– Moze nie w sensie duchowym, lecz jezeli nie znajde ciala, nie bede mogl przekazac waznej wiadomosci. Moja znajoma jest pilnie potrzebna w miejscu pracy. Czy ksiadz stoi tu od dawna?
– Witam tych z mojej owczarni, ktorzy potrzebuja pomocy. Tak. Jestem tu od blisko godziny.
– Pare minut temu weszly do kosciola dwie kobiety. Jedna z nich wysoka, bardzo atrakcyjna, miala na sobie jasny plaszcz i prawdopodobnie ciemna chustke. Druga, juz starsza pani, byla nizsza i wyraznie w nie najlepszym zdrowiu. Czy przypadkiem nie widzial ich ksiadz?
Ksiadz skinal glowa.
– Tak. Na twarzy starszej kobiety malowal sie smutek, byla blada i przygnebiona.
– Czy ksiadz wie, dokad poszla? Bo rozumiem, ze jej mlodsza przyjaciolka juz wyszla z kosciola.
– Oddana przyjaciolka, jesli wolno mi dodac. Zaprowadzila to biedactwo do spowiedzi i pomogla jej wejsc do konfesjonalu. Oczyszczenie duszy daje nam ogromna sile w chwilach rozpaczy…
– Do spowiedzi?
– Tak, drugi konfesjonal od prawej. A dodam, ze ma litosciwego spowiednika. Gosci u nas ksiadz z archidiecezji w Barcelonie. Jest niezwyklym czlowiekiem, szkoda, ze to jego ostatni dzien. Wraca do Hiszpanii. – Ksiadz zmarszczyl brwi. – Dziwne, ale wydaje mi sie, ze pare minut temu widzialem, jak ksiadz Manuel wychodzi. Mysle, ze zastapiono go na chwile. Niewazne, nasza pani jest w dobrych rekach.
– Jestem tego pewien – powiedzial Bourne. – Dziekuje. Poczekam na nia.
Jason szedl w strone rzedu konfesjonalow, majac wzrok utkwiony w drugim, gdzie wystajacy skrawek bialego materialu swiadczyl o tym, ze konfesjonal jest zajety, a dusza oczyszczana. Usiadl w pierwszej lawce, po czym uklakl i pochylil glowe, odwracajac ja lekko, tak by widziec tyl kosciola. Ksiadz stal w wejsciu pochloniety zamieszaniem na ulicy. Na zewnatrz slychac bylo wycie zblizajacych sie syren.
Bourne wstal i podszedl do drugiego konfesjonalu. Odsunal zaslone i zajrzal do srodka. Zobaczyl to, czego sie spodziewal. Tylko metoda byla inna.
Jacqueline Lavier me zyla. Jej cialo osunelo sie do przodu i przekrecilo na bok, opierajac sie na stalli konfesjonalu; twarz przypominajaca maske zwrocona byla ku gorze, a szeroko otwarte oczy wpatrywaly sie martwo w sufit. Plaszcz miala rozpiety, a sukienke przesiaknieta krwia. Narzedzie zbrodni stanowil dlugi, cienki noz do papieru, tkwiacy powyzej lewej piersi. Jej palce obejmowaly rekojesc, kolor lakieru na paznokciach byl taki sam, jak kolor krwi.
U jej stop lezala torebka – nie ta, ktora dziesiec minut temu sciskala kurczowo w rekach, lecz modna torba od Yves St.-Laurenta, oznaczona ozdobnymi inicjalami wytloczonymi na materiale, bedacymi znakiem firmowym domu mody. Powod tego byl oczywisty dla Jasona. Torba zawierala list wyjasniajacy to tragiczne samobojstwo – nadwrazliwa kobieta, tak bardzo przejeta zalem, odebrala sobie zycie, gdy szukala przebaczenia w oczach Boga. Carlos byl dokladny, nieprawdopodobnie dokladny. Bourne zasunal zaslone i wyszedl z konfesjonalu. Gdzies wysoko z wiezy rozdzwonily sie wspaniale dzwony na poranny Aniol Panski.
Taksowka krazyla bez celu po ulicach Neuilly-sur-Seine. Jason siedzial na tylnym siedzeniu; jego umysl pracowal na przyspieszonych obrotach.
Dalsze czekanie nie mialo sensu, a nawet grozilo smiercia. Zmienil sie plan gry, bo sytuacja ulegla zmianie, stala sie niebywale grozna. Sledzono Jacqueline Lavier, a nastepnie ja zabito. Jej smierc byla nieunikniona, lecz zaklocila pewien porzadek. Nastapila za wczesnie; Lavier byla jeszcze przydatna. Nagle wszystko stalo sie dla Bourne’a jasne. Zabito ja nie dlatego, ze zdradzila Carlosa, lecz z powodu nieposluszenstwa. Poszla do Parc Monceau i to byl jej niewybaczalny blad.
Bourne wiedzial o jeszcze jednym laczniku Carlosa; byl nim siwowlosy telefonista z centralki „Les Classiques”. Nazywal sie Philipe d’Anjou. Jego twarz kojarzyla mu sie z przemoca i ciemnoscia pelna niesamowitych blyskow i dzwiekow. Tkwil w przeszlosci Bourne’a, tego Jason byl pewien, i dlatego wlasnie musial postepowac ostroznie. Nie wiedzial, z kim mu sie ten czlowiek kojarzy. Jest jednak lacznikiem Carlosa i podobnie jak Lavier bedzie sledzony. Posluzy jako kolejna przyneta do kolejnej pulapki, a pozniej stanie sie ofiara.
Czy bylo tylko tych dwoje? Czy sa inni? A skromny urzednik o twarzy bez wyrazu? Moze nie jest urzednikiem, lecz kims zupelnie innym? Albo dostawca, ktory spedza cale godziny na Saint-Honore oficjalnie zalatwiajac sprawy firmy, byc moze tkwi tam z innego, wazniejszego powodu? A ona? Albo tez ten masywnie zbudowany projektant, Rene Bergeron, ktorego ruchy byly tak szybkie i plynne?
Nagle Bourne zesztywnial, oparl glowe o tylne siedzenie. Powrocilo nagle niedawne zdarzenie. Bergeron. Skora o ciemnym odcieniu, szerokie ramiona podkreslone opietymi, podwinietymi rekawami… ramiona unoszace sie w miejscu nad zwezajacym sie torsem i silne nogi, ktore poruszaly sie ze zwierzeca, kocia szybkoscia.
Jak to mozliwe? Czy inne domysly byly jedynie zludzeniem, jak fragmenty twarzy, ktore juz kiedys widzial i wyobrazal sobie jako twarz Carlosa? Czy morderca – nie znany swoim lacznikom – jest w samym srodku swojego gangu, kontrolujac i decydujac o kazdym kroku? Czy to Bergeron?
Musi natychmiast znalezc telefon. Natychmiast! Kazda stracona minuta oddala go od odpowiedzi, a zbyt wiele takich minut oznacza, ze w ogole do niej nie dotrze. Nie moze jednak sam zadzwonic; wydarzenia nastapily zbyt szybko, swoje obserwacje musi zatrzymac dla siebie.
– Niech pan sie zatrzyma przy najblizszej budce telefonicznej – polecil kierowcy, ktory wciaz byl wstrzasniety zajsciem przy kosciele Najswietszego Sakramentu.
– Jak pan sobie zyczy. Ale prosze miec na wzgledzie, ze minal juz czas, kiedy powinienem zglosic sie do bazy. I to dawno temu.
– Rozumiem.
– Jest telefon!
– Dobrze. Prosze podjechac.
Czerwona budka, ktorej rzucajace sie w oczy szyby blyszczaly w sloncu, przypominala duzy dom dla lalek; w