idioci, ktorych powinno sie usunac z jezdni…

– Niech pan zwolni – przerwal Bourne, skupiajac swa uwage nie na wiezach kosciola, lecz na samochodzie, od ktorego dzielilo ich kilka pojazdow. Zobaczyl go, gdy brali zakret; szary citroen z dwoma mezczyznami na przednich siedzeniach.

Staneli na swiatlach, samochody sie zatrzymaly. Jason rzucil drugi piecdziesieciofrankowy banknot na siedzenie i otworzyl drzwiczki.

– Zaraz wracam. Kiedy swiatla sie zmienia, niech pan jedzie wolno naprzod. Wskocze w biegu.

Bourne wysiadl i lawirowal miedzy samochodami, az zobaczyl litery N.Y.R. i po nich numer 768, ktory juz teraz nie mial dla niego znaczenia. Taksowkarz zapracowal na swoje pieniadze.

Swiatla sie zmienily i sznur pojazdow ruszyl chwiejnie naprzod niczym wydluzony owad rozciagajacy swoj opancerzony odwlok. Taksowka zblizyla sie wolno. Jason otworzyl drzwiczki i wskoczyl do srodka.

– Dobra robota – powiedzial.

– Nie bardzo wiem, o co chodzi.

– Sprawa sercowa. Trzeba zlapac zdrajce na goracym uczynku.

– W kosciele? Swiat zmienia sie dla mnie za szybko.

– Ale z ruchem ulicznym pan sobie radzi – powiedzial Bourne. Podjechali do ostatniego zakretu przed kosciolem Najswietszego Sakramentu. Bourne nie widzial dobrze pasazerow citroena, mimo ze dzielil ich tylko jeden samochod. Citroen zniknal za rogiem. Cos nie dawalo Jasonowi spokoju. Obecnosc tych ludzi za bardzo rzucala sie w oczy. Tak jakby zolnierze Carlosa chcieli, zeby sledzony wiedzial o ich obecnosci.

Alez to oczywiste! W taksowce oprocz Jacqueline Lavier byla Madame Villiers. I ludziom w citroenie zalezalo, zeby zona Villiersa wiedziala, ze jada za nimi.

– Oto i Najswietszy Sakrament – powiedzial kierowca wjezdzajac na ulice, gdzie wsrod wypielegnowanych trawnikow, tu i owdzie ozdobionych rzezbami i pocietych kamiennymi sciezkami, wznosil sie wspanialy kosciol z okresu poznego sredniowiecza. – Co teraz?

– Niech pan sie zatrzyma w tym miejscu – polecil Jason, wskazujac wolne miejsce w rzedzie zaparkowanych samochodow.

Taksowka z zona Villiersa i Lavier stanela przed sciezka niedaleko posagu swietego. Pierwsza wysiadla zona Villiersa, bardzo atrakcyjna kobieta, i podala reke Jacqueline Lavier. Lavier byla szara na twarzy. Miala duze okulary przeciwsloneczne w pomaranczowych oprawkach i biala torebke, stracila jednak swa wczesniejsza elegancje. Korona przetykanych siwizna wlosow opadala teraz prostymi, luznymi kosmykami po bokach trupio bladej twarzy. Miala na sobie podarte ponczochy. Bourne’a dzielilo od niej co najmniej sto metrow, a mimo to wydawalo sie, ze slyszy jej krotki, urywany oddech. Lavier stracila cala swoja wynioslosc, jej ruchy staly sie niepewne.

Szary citroen posuwal sie za taksowka i stanal przy krawezniku. Nikt nie wysiadl, tylko z bagaznika zaczal sie wysuwac metalowy precik, na ktorym poblyskiwaly promienie slonca. Uruchomili antene i zaczeli przekazywac zaszyfrowana wiadomosc. Jason czul sie jak zahipnotyzowany, lecz nie tym, co sie dzialo i co bylo mu dobrze znane. Nurtowalo go cos innego. Nie wiadomo skad pojawily sie slowa:

Delta do Almanacha, Delta do Almanacha. Nie bedzie odpowiedzi. Potwierdz, bracie.

Almanach do Delty. Wykonac wedlug rozkazu. Wycofaj sie, wycofaj. Akcja skonczona.

Delta do Almanacha. To ty jestes skonczony, bracie. Odpieprz sie. Delta sie wylacza, sprzet zostanie zniszczony. Bez odbioru.

Nagle otoczyly go ciemnosci, zniklo slonce. W miejsce strzelistych wiez kosciola pojawily sie czarne, nieregularne ksztalty lisci drgajace pod opalizujacym swiatlem chmur. Wszystko sie poruszalo, wszystko sie poruszalo, on tez musial sie poruszac. Bezruch oznaczal smierc. Rusz sie! Na milosc boska, rusz sie!

I wykoncz ich. Po kolei. Podczolgaj sie blizej; pokonaj strach – ogromny strach – i zmniejsz ich liczbe. Zmniejsz liczbe! Mnich wyrazil sie jasno. Noz, drut, kolano, piesc; znasz narzedzia zniszczenia. Narzedzia smierci.

Dla komputera smierc jest dana statystyczna. Dla ciebie oznacza przetrwanie.

Mnich.

Mnich?

Znow pojawilo sie slonce, oslepiajac go na chwile. Stal na chodniku i wpatrywal sie w szarego citroena zaparkowanego sto metrow dalej. Trudno bylo jednak cokolwiek zobaczyc; dlaczego tak trudno? Mgielka, mgla… juz nie ciemnosc, lecz nieprzenikniona mgla. Bylo mu goraco, nie, bylo mu zimno. Zimno! Podniosl gwaltownie glowe, swiadomy nagle tego, gdzie jest i co robi. Twarz mial przycisnieta do szyby, zmatowiala od jego oddechu.

– Nie bedzie mnie przez kilka minut – powiedzial do kierowcy. – Prosze tu zaczekac.

– Bede czekal chocby i caly dzien, jesli pan sobie tego zazyczy.

Jason postawil kolnierz plaszcza, nasunal kapelusz i zalozyl okulary w rogowych oprawkach. Ruszyl w strone kiosku z dewocjonaliami. Idac obok jakiegos malzenstwa zblizyl sie do lady i stanal za matka z dzieckiem. Widzial stad dokladnie szarego citroena; taksowka zamowiona do Parc Monceau juz odjechala, odeslala ja zona Villiersa. Bourne’owi wydalo sie to dziwne, gdyz w tej okolicy trudno bylo o taksowki.

Trzy minuty pozniej powod okazal sie zrozumialy… i niepokojacy. Od strony kosciola zblizala sie szybko zona Villiersa. Jej posagowa postac przyciagala pelne podziwu spojrzenia przechodniow. Podeszla prosto do samochodu, powiedziala cos do mezczyzn siedzacych z przodu i otworzyla tylne drzwi.

Torebka. Biala torebka! Zona Villiersa miala torebke, ktora zaledwie kilka minut temu sciskala kurczowo Jacqueline Lavier. Wsiadla na tylne siedzenie citroena zatrzaskujac drzwiczki. Uruchomiono silnik i rozleglo sie glosne kichniecie – sygnal szybkiego, naglego ruszania. W miare jak samochod sie oddalal, blyszczacy metalowy precik anteny chowal sie, stajac sie coraz krotszy. Gdzie byla Jacqueline Lavier? Dlaczego dala swoja torebke zonie Villiersa? Bourne ruszyl z miejsca, instynkt jednak kazal mu stanac. Pulapka? Skoro sledzono Lavier, to moze ci, ktorzy ja sledzili, byli rowniez obserwowani – i to nie tylko przez niego.

Rozgladal sie po ulicy, patrzac uwaznie na przechodniow, przypatrujac sie wszystkim samochodom, kierowcom i pasazerom. Szukal twarzy, ktora wydawalaby sie obca tej ulicy, tak jak zdaniem Villiersa ci dwaj mezczyzni w citroenie byli obcy okolicy Parc Monceau.

Ruch uliczny plynal nieprzerwanie; zadnych ukradkowych spojrzen, rak ukrytych w za duzych kieszeniach. Byl przesadnie ostrozny – w Neuilly-sur-Seine nie zastawiono na niego pulapki. Odszedl od kiosku i ruszyl w strone kosciola.

Nagle stanal jak wryty. Z kosciola wychodzil ksiadz w czarnej sutannie, sztywnej bialej koloratce i czarnym kapeluszu, ktory czesciowo zakrywal mu twarz. Widzial go juz kiedys, i to nie w zamierzchlej przeszlosci, lecz calkiem niedawno. Zaledwie pare tygodni temu… a moze dni… lub godzin. Gdzie to bylo? Gdzie? Znal go! Ten chod, ten charakterystyczny ruch glowy, te szerokie ramiona, ktore zdawaly sie unosic w miejscu nad plynnymi ruchami ciala. Ten czlowiek mial wtedy bron. Gdzie to bylo?!

W Zurychu? W „Carillon du Lac”? Dwaj mezczyzni przedzierajacy sie przez tlum w tym samym kierunku, sprzedajacy smierc. Jeden mial okulary w zlotych oprawkach, ale to nie on. Tamten byl martwy. Moze to ten drugi z „Carillon du Lac”? Lub gwalciciel z Guisan Quai? Wydajace niesamowite odglosy zwierze o dzikim oszalalym wzroku. Czy to on? A moze to jeszcze ktos inny? Czlowiek w ciemnym ubraniu na mrocznym korytarzu w „Auberge du Coin”, gdzie swiatlo z klatki schodowej oswietlalo pulapke. Pulapke, w ktora tamten dal sie zwabic i strzelal w ciemnosci do ksztaltow, sadzac, iz nalezaly one do ludzi. Czy to wlasnie on? Tego Bourne nie wiedzial, pewien byl tylko, ze kiedys juz widzial tego czlowieka, w innej jednak roli.

Morderca w czarnej sutannie doszedl do konca kamiennej sciezki; kiedy skrecal na prawo przy cokole figury swietego, twarz oswietlily mu lekko promienie slonca. Jason zamarl bez ruchu. Skora! Skora mordercy byla ciemna, lecz nie na skutek opalenizny, mial taka od urodzenia. Byla to skora mieszkanca basenu Morza Srodziemnego; jej odcien ustalil sie wiele pokolen temu, kiedy to jego przodkowie zyli wraz z protoplastami ludow srodziemnomorskich, ktorzy przybyli zza morz i z roznych zakatkow swiata.

Bourne stal jak przykuty do miejsca, zdumiony poczuciem wlasnej nieomylnosci. Patrzyl na Iljicza Rarnireza Sancheza.

Znajdz Carlosa. Zlap Carlosa w pulapke. Kain to Charlie, a Delia to

Вы читаете Tozsamosc Bourne’a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату