– bylaby wsrod nich jazda bez swiatel, a moze nawet umyslne zderzenie z innym samochodem. Zostaliby zatrzymani, a kobieta mialaby okazje, zeby narobic wrzasku.

Bourne blyskawicznie wlaczyl reflektory i przechylajac sie nad kolanami dziewczyny zgasil kierunkowskaz; druga reka chwycil ja mocno za ramie, dokladnie w tym samym miejscu co przedtem.

– Zabije pania, pani doktor – rzekl cicho, po czym krzyknal przez okno do policjanta:

– Przepraszam! Jestesmy troche skolowani, jak to turysci! Mielismy zamiar skrecic w nastepna przecznice!

Policjant znajdowal sie niewiele ponad pol metra od Marie St. Jacques; nie odrywal wzroku od jej twarzy, wyraznie zdumiony brakiem jakiejkolwiek reakcji ze strony kobiety.

Na skrzyzowaniu zmienilo sie swiatlo.

– Niech pani rusza, ale pomalu. Zadnych glupstw – powiedzial Jason. Przez zamkniete okno machnal reka do policjanta. – Raz jeszcze przepraszam! – wrzasnal.

Policjant wzruszyl ramionami i odwrocil sie do kolegi, wznawiajac przerwana rozmowe.

– Kiedy ja naprawde bylam skolowana – powiedziala dziewczyna. Jej lagodny glos zadrzal. – Tyle tu samochodow… O Boze, zlamal mi pan reke!… Lajdak!

Bourne puscil ja, zaniepokojony jej wybuchem gniewu. Wolal, kiedy sie bala.

– Nie mysli chyba pani, ze w to uwierze? – spytal.

– W to, ze zlamal mi pan reke?

– Ze byla pani skolowana.

– Mowil pan, ze niedlugo mamy skrecac w lewo, wiec myslalam tylko o tym, zeby skrecic.

– Na drugi raz niech pani patrzy, co sie dzieje na jezdni. – Odsunal sie, ale nie spuszczal wzroku z jej twarzy.

– Pan naprawde zachowuje sie jak zwierze – szepnela, zamykajac na chwile oczy. Natychmiast je otworzyla, znow ogarnieta trwoga.

Wjechali w Lowenstrasse. Byla to szeroka ulica, przy ktorej staly niskie domki z cegly i masywnych belek, wcisniete miedzy okazy nowoczesnej architektury z gladkiego betonu i szkla. Pelne uroku dziewietnastowieczne kamieniczki bynajmniej nie tracily w zestawieniu z funkcjonalna nijakoscia wspolczesnych budynkow. Jason bacznie sledzil numery domow: osiemdziesiat iles, a dalej coraz nizsze numery. Z kazda chwila rosla liczba starych kamieniczek, natomiast nowoczesne wiezowce mieszkalne stawaly sie coraz rzadsze, az wreszcie cala ulica wrocila w zamierzchle czasy. Teraz ciagnal sie wzdluz niej juz tylko szereg schludnych, dwupietrowych kamieniczek. Ich dachy i okna obramowane byly drewnem. Kamienne schodki z poreczami prowadzily do drzwi ukrytych w niszach, omywanych swiatlem powozowych latarni. Bourne rozpoznal obraz, ktorego nie mogl znikad pamietac. Nie to jednak go zdumialo, lecz co innego; ten szereg domow przywolal inna scene – bardzo wyraziste wspomnienie innego szeregu kamienic, podobnych w zarysie, a jednak dziwnie odmiennych. Tamte byly zniszczone, starsze, bynajmniej nie tak schludne i zadbane… mialy popekane szyby w oknach, a z uszkodzonych poreczy sterczalo poszczerbione zelazo. Gdzies dalej, w innej dzielnicy… Zurychu – tak, bo przeciez byli wlasnie w Zurychu. W niewielkiej dzielnicy, do ktorej prawie nigdy nie zagladali ludzie nie bedacy jej stalymi mieszkancami, i ktora pozostala w tyle za reszta miasta, ale nie zachowala staroswieckiego wdzieku.

– Steppdeckstrasse – powiedzial sam do siebie, skupiwszy sie na obrazie, ktory ukazal mu sie we wspomnieniu. Widzial drzwi pokryte resztkami czerwonej farby, tak ciemnej, jak jedwabna suknia kobiety siedzacej obok niego. – Pensjonat… na Steppdeckstrasse.

– Co? – spytala z niepokojem Marie St. Jacques. Najwidoczniej odniosla jego slowa do siebie i wpadla w panike.

– Nic. – Przestal przygladac sie jej sukience i wyjrzal przez okno. – Tam jest numer trzydziesci siedem – powiedzial, wskazujac piaty dom w rzedzie. – Niech pani zatrzyma samochod.

Wysiadl pierwszy, a jej kazal przesunac sie na siedzeniu i takze wysiasc prawymi drzwiami. Rozruszal nogi na probe i wzial od niej kluczyki.

– Moze pan chodzic – powiedziala dziewczyna. – A skoro tak, to moglby pan takze prowadzic samochod.

– Pewnie moglbym.

– No to prosze mnie puscic! Zrobilam wszystko, czego pan ode mnie zadal.

– Jeszcze jeden drobiazg.

– Nikomu nic nie powiem. Czy pan tego nie rozumie? Jest pan ostatnim czlowiekiem, ktorego chcialabym jeszcze raz ogladac na oczy, ostatnim, z jakim chcialabym miec w jakikolwiek sposob do czynienia. Nie chce byc swiadkiem na rozprawie, nie chce miec nic wspolnego z policja, nie chce zeznawac, nic z tych rzeczy! Nie chce nawet otrzec sie o to, o co pan sie ociera! Boje sie smiertelnie… a moj strach gwarantuje panu bezpieczenstwo, nie rozumie pan? Niech pan mnie pusci, prosze.

– Nie moge.

– Pan mi nie wierzy.

– To bez znaczenia. Pani jest mi potrzebna.

– Do czego?

– Musi mi pani pomoc zalatwic pewna sprawe, to zupelne glupstwo. Nie mam prawa jazdy. Bez prawa jazdy nie mozna wynajac samochodu, a ja musze go miec.

– Przeciez ma pan ten, ktorym przyjechalismy.

– Wystarczy najwyzej na godzine. Niedlugo ktos wyjdzie z „Carillon du Lac” i zacznie go szukac. Wszystkie radiowozy dostana opis tego samochodu.

Spojrzala na niego. W jej blyszczacych oczach malowala sie smiertelna trwoga.

– Nie chce tam isc z panem. Slyszalam, co mowil ten czlowiek, w restauracji, jezeli uslysze cos jeszcze, pan mnie zabije.

– To, co pani dotad uslyszala, jest dla mnie rownie pozbawione sensu jak dla pani, a moze nawet bardziej. Chodzmy!

Ujal ja za ramie, druga reka opierajac sie o porecz, zeby w miare moznosci oszczedzic sobie bolu przy wchodzeniu po schodach.

Kobieta patrzyla na niego wzrokiem, w ktorym oslupienie mieszalo sie ze strachem.

Pod druga skrzynka na listy widnialo nazwisko M. Chernak, a nizej dzwonek. Bourne nie dotknal go, lecz nacisnal sasiednie cztery W ciagu paru sekund rozlegla sie kakofonia glosow, dobywajacych sie z glosniczkow zakrytych azurowymi plytkami. Glosy te, mowiace szwajcarska niemczyzna, dopytywaly, kto dzwoni. Jeden z lokatorow nie odezwal sie, lecz od razu nacisnal brzeczyk otwierajacy drzwi. Jason wszedl, popychajac przed soba Marie St. Jacques.

Pchnal ja pod sciane i odczekal chwile. Z gory dobiegal odglos otwieranych drzwi, a potem krokow, zmierzajacych w strone schodow.

– Wer ist da?

– Johann?

– Wie bitte?

Cisza, a po chwili slowa wypowiedziane zirytowanym tonem. Znow kroki. Drzwi sie zamknely. M. Chernak mieszkal na pierwszym pietrze, pod numerem 2C. Bourne ujal dziewczyne za ramie, dokustykal wraz z nia do schodow i zaczal mozolna wspinaczke. Kobieta oczywiscie miala racje. Byloby znacznie lepiej, gdyby poszedl bez niej, ale nic nie mogl na to poradzic – naprawde potrzebowal jej pomocy.

Podczas tygodni spedzonych w Port Noir studiowal mapy samochodowe – do Lucerny byla najwyzej godzina jazdy, a do Berna dwie i pol godziny, moze trzy. Mogl pojechac do ktoregos z tych dwoch miast, wysadzic dziewczyne po drodze w jakims odludnym miejscu i zniknac. Byla to wylacznie kwestia koordynacji wszystkich posuniec. Mial dosc pieniedzy, zeby wyrobic sobie odpowiednie kontakty. Potrzebowal tylko kanalu, ktorym moglby wydostac sie z Zurychu, a wlasnie ona byla takim kanalem.

Przed wyjazdem musial jednak poznac prawde. Musial porozmawiac z czlowiekiem, ktory nazywal sie…

M. Chernak. Nazwisko to wypisane bylo na prawo od dzwonka u drzwi. Jason stanal obok nich, pociagajac za soba kobiete.

– Mowi pani po niemiecku? – spytal.

– Nie.

– Niech pani nie klamie.

– Mowie prawde.

Вы читаете Tozsamosc Bourne’a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату