Podobnie jak popekane szyby okienne i zardzewiale porecze. Nie zadawano mu zadnych pytan, kiedy wynajmowal pokoj, choc bylo widac, ze jest ranny. Niemniej jednak
– Gdyby to bylo cos powazniejszego, daloby sie znalezc lekarza, ktory potrafi trzymac jezyk za zebami.
– Dam panu znac – odparl Bourne.
Rana nie byla az tak powazna: musi wystarczyc plaster, dopoki nie znajdzie lekarza, na ktorym mozna by polegac bardziej niz na tym, co prowadzi potajemna praktyke na Steppdeckstrasse.
Bourne ulegl jednak panice; ogarnial go jak gdyby czesciowy paraliz. Choc rana w ramieniu i drasniecie na skroni byly rzeczywiste i sprawialy mu prawdziwy bol, zadne z tych obrazen nie wydawalo sie na tyle powazne, zeby go unieruchomic. Nie mogl poruszac sie tak szybko, jakby sobie zyczyl, ani z ta sila, o ktorej wiedzial, ze ja ma, byl jednak w stanie panowac nad swymi ruchami. Sygnaly przebiegajace miedzy mozgiem a miesniami byly odbierane i nadawane; caly organizm mogl wiec normalnie funkcjonowac.
Funkcjonowalby jeszcze lepiej, gdyby Bourne troche odpoczal. Poniewaz nie mial teraz zadnego sposobu na wydostanie sie z Zurychu, musial wstac na dlugo przed switem, zeby rozejrzec sie za jakims innym kanalem, ktory pozwoli mu wymknac sie z miasta.
Bourne ostroznie polozyl sie na zapadnietym lozku. Oparlszy glowe na poduszce wpatrywal sie w gola zarowke pod sufitem, starajac sie nie slyszec slow; chcial troche wypoczac. Ale mimo wszystko slowa zabrzmialy, napelniajac mu uszy loskotem przypominajacym dudnienie kotlow.
„Zabito czlowieka…”
„Ale pan przyjal to zlecenie…”
Odwrocil sie do sciany i zamknal oczy, wznoszac bariere miedzy soba a slowami. Wtedy pojawily sie inne slowa; Bourne siadl raptownie, pot wystapil mu na czolo.
„Zaplaca mi za twojego trupa!… Carlos zaplaci! Jak Boga kocham, zaplaci!”
Carlos.
Wielka limuzyna wjechala przed coupe i zatrzymala sie przy krawezniku. Z tylu przed dom z numerem 37 na Lowenstrasse kwadrans temu zajechal samochod policyjny, a przed niespelna piecioma minutami – karetka pogotowia. Na chodniku w poblizu klatki schodowej tloczyli sie mieszkancy okolicznych domow, ale fala najwiekszego podniecenia juz opadla. Ktos poniosl smierc noca, ktos zostal zabity w tej spokojnej czesci Lowenstrasse. Wszyscy byli w najwyzszym stopniu zaniepokojeni: to, co stalo sie pod numerem 37, moglo powtorzyc sie pod numerem 40 lub 53. Swiat ogarnialo szalenstwo i nawet Zurych zaczynal mu ulegac.
– Przyjechal szef. Czy mozemy pania do niego zaprowadzic?
Towarzysz kierowcy wysiadl z samochodu i otworzyl drzwiczki przed Marie St. Jacques.
– Oczywiscie.
Wysiadla z auta i poczula na ramieniu reke mezczyzny. Byl to dotyk o wiele delikatniejszy od chwytu zwierzecia, ktore przedtem przystawialo jej do policzka lufe rewolweru. Zadrzala na samo wspomnienie. Oboje podeszli do limuzyny od tylu. Kobieta wsiadla. Oparla sie wygodnie i spojrzala na swego sasiada. Nagle zaparlo jej dech; zastygla w bezruchu, jak gdyby sparalizowana. Siedzacy obok niej mezczyzna samym swym widokiem przypomnial jej chwile grozy.
Swiatlo latarni ulicznej odbijalo sie od zlotej oprawki jego okularow.
– To pan!… Byl pan wtedy w hotelu, wsrod tamtych!
Skinal glowa ze znuzeniem. Jego zmeczenie rzucalo sie w oczy.
– Zgadza sie. Jestesmy oddzialem specjalnym policji miejskiej. Przede wszystkim musze pania zapewnic, ze podczas wydarzen w „Carillon du Lac” ani przez chwile nie zagrazalo pani niebezpieczenstwo z naszej strony. Jestesmy dobrze wyszkolonymi snajperami. Nie padl ani jeden strzal, ktory moglby wyrzadzic pani krzywde, a z oddania kilku zrezygnowano, poniewaz znajdowala sie pani zbyt blisko czlowieka, ktorego mielismy na muszce.
Spokojny, autorytatywny ton mezczyzny przywrocil jej spokoj. Szok minal.
– Jestem panu za to wdzieczna – powiedziala.
– Nie wymagalo to zbyt wielkich uzdolnien – odparl. – O ile dobrze zrozumialem, ostatnio widziala go pani, kiedy oboje siedzieliscie w samochodzie, ktory stoi za nami.
– Tak. Byl ranny.
– Ciezko?
– Na tyle, ze belkotal cos bez zwiazku. Przykladal sobie do skroni bandaz i mial pokrwawione ramie, to znaczy plaszcz. Kim on jest?
– Nazwiska sa tu bez znaczenia. Ten czlowiek ma ich wiele, ale jak zdazyla pani sie przekonac, jest morderca. Okrutnym morderca. Trzeba go powstrzymac, zanim znow kogos zabije. Tropimy go juz od kilku lat. My i policje wielu innych krajow. Teraz trafia nam sie okazja, jakiej nikt dotad nie mial. Wiemy, ze przebywa w Zurychu i ze jest ranny. Nie mogl zostac w tej dzielnicy, ale jak daleko zdolal uciec? Czy mowil cos o tym, jak zamierza wydostac sie z miasta?
– Mial zamiar wynajac samochod. Chyba na moje nazwisko. Nie ma prawa jazdy.
– Oklamal pania. Zawsze ma przy sobie najrozmaitsze falszywe dokumenty. Byla pani dla niego zakladniczka jednorazowego uzytku. Prosze mi powtorzyc wszystko, co pani powiedzial, od samego poczatku. Dokad pani z nim jezdzila, z kim sie spotkal – wszystko co pani przychodzi na mysl.
– Jest taka restauracja, „Drei Alpenhauser”. Byl tam olbrzymi grubas, ktory smiertelnie sie bal… – Marie St. Jacques opowiadala wszystko, co byla w stanie sobie przypomniec. Oficer policji przerywal jej co pewien czas, zadajac dodatkowe pytania w zwiazku z jakims zdaniem lub czyjas reakcja, badz tez nagla decyzja mordercy. Raz po raz zdejmowal okulary w zlotej oprawie i przecieral je w roztargnieniu, sciskajac oprawke palcami, jakby chcial w ten sposob zapanowac nad rozdraznieniem. Wypytywal kobiete przez prawie dwadziescia piec minut, po czym podjal decyzje.
–
– Wykorzystamy przeciwko niemu jego wlasne slowa. Umyslnie tak belkotal. Wie znacznie wiecej, niz powiedzial przy stole.
– Belkotal… – wymowila to slowo polglosem, przypomniawszy sobie, w jakim sensie sama go uzyla. – Steppdeck… Steppdeckstrasse. Popekana szyba, pokoje.
– Co?
– „Pensjonat na Steppdeckstrasse”. Tak wlasnie powiedzial. Wszystko dzialo sie blyskawicznie, ale jestem pewna, ze dobrze uslyszalam. W ostatniej chwili, nim wyskoczylam z samochodu, jeszcze raz powtorzyl te nazwe. Steppdeckstrasse.
–
– Nie rozumiem – powiedziala Marie St. Jacques.
– To zaniedbana dzielnica, nie nadazajaca za nasza epoka – wyjasnil oficer. – Dawniej byly tam fabryki wlokiennicze. Bezpieczna przystan dla ludzi, ktorym niezbyt sie powiodlo… i roznych innych.
Samochod ruszyl.
8
Zaskrzypialo. Gdzies na korytarzu. Jak strzal, ktorego echo przechodzi w ostra fraze koncowa, dzwiek przenikliwy, zamierajacy w dali. Bourne otworzyl oczy.