cale jego cialo. Wrzucil jedynke: samochod skoczyl do przodu. Z pamieci, ktora mu nie dopisywala, usilowal odtworzyc obraz Zurychu.
Orientowal sie z grubsza, gdzie jest – gdzie byl – a co wazniejsze, dokladnie wiedzial, jak sie ma Guisan Quai do Limmat.
Marie St. Jacques miala zostac zamordowana na Guisan Quai, a jej cialo wrzucone do Limmat. Bylo tylko jedno miejsce, w ktorym Guisan i Limmat sie spotykaly, a mianowicie ujscie rzeki do Jeziora Zuryskiego od strony zachodniej. Gdzies na pustym parkingu albo w opustoszalym ogrodzie z widokiem na wode krepy, niski mezczyzna mial na rozkaz martwego pracodawcy dokonac egzekucji. Byc moze do tej pory zdazyl juz oddac strzal albo zatopic noz po rekojesc – tego Jason nie mogl wiedziec, ale musial sprawdzic. Obojetne, kim czy tez czym byl, nie mogl ot tak po prostu sobie odejsc.
Jako profesjonalista czul jednak, ze przede wszystkim powinien zboczyc w szeroka, ciemna aleje, ktora mial przed soba. Wiozl w samochodzie dwa trupy; stanowily one ryzyko i obciazenie, ktore nie sposob bylo zlekcewazyc. Cenne sekundy, ktore poswieci na pozbycie sie niewygodnego ladunku, oszczedza mu moze spotkania z policjantem, ktory zagladajac do samochodu przez szybe zobaczylby smierc.
Ocenil to na trzydziesci dwie sekundy; wywleczenie z samochodu jego niedoszlych zabojcow zajelo mu niespelna minute. Kiedy utykajac obchodzil maske samochodu zmierzajac ku drzwiom, jeszcze raz na nich spojrzal. Lezeli kolo siebie nieprzyzwoicie powykrecani pod obskurnym murem z cegiel. W ciemnosci.
Usiadl za kierownica i wycofal samochod z alei.
9
Dojechal do skrzyzowania i stanal na swiatlach. Swiatla. Po lewej stronie, kilka przecznic na wschod, widzial swiatla wznoszace sie lagodnym lukiem ku mrocznemu niebu. Most! Rzeka Limmat! Kiedy zapalilo sie zielone swiatlo, wykonal skret w lewo.
Ponownie znalazl sie na Bahnhofstrasse; po kilku minutach dotarl do General Guisan Ufer. Szeroka aleja biegla najpierw wzdluz jeziora, a nastepnie rzeki. Wkrotce po lewej rece dojrzal ciemne zarysy parku, latem stanowiacego raj dla spacerowiczow, teraz jednak calkiem wyludnionego i pograzonego w mroku. Minal wjazd dla samochodow; nad biala nawierzchnia drogi wisial ciezki lancuch przymocowany do dwoch kamiennych slupkow. Po chwili minal drugi wjazd, rowniez zagrodzony lancuchem, niby dokladnie taki sam, a jednak… Bourne zatrzymal samochod i rozejrzal sie uwaznie; podniosl lezaca na siedzeniu latarke, ktora zabral swojemu niedoszlemu zabojcy, i wlaczyl ja kierujac snop swiatla na lancuch. O co moglo chodzic? Co bylo nie tak?
Nie chodzilo o lancuch, lecz o to, co znajdowalo sie pod nim, na bialej nawierzchni utrzymywanej w idealnej czystosci przez sluzby parkowe. Widnialy na niej slady opon, wyraznie nie pasujace do panujacego wokol porzadku. Latem nie zwrocilby na nie uwagi, ale teraz rzucaly sie w oczy. Mial wrazenie, jakby brudy ze Steppdeckstrasse przywedrowaly az tu.
Zgasil latarke i odlozyl ja na siedzenie. Nagle dojmujace pieczenie w rozbitej lewej rece zlalo sie z koszmarnym bolem promieniujacym z ramienia; Bourne wiedzial, ze musi starac sie o nim zapomniec, i w miare mozliwosci zatamowac krwawienie. Koszule mial podarta; szarpnal za pole i oderwal kawalek materialu, ktorym owinal lewa dlon, zaciagajac supel zebami i palcami prawej reki. Wiecej juz nic nie mogl zrobic.
Siegnal po pistolet, wlasnosc swojego niedoszlego zabojcy, i sprawdzil magazynek. Byl pelen. Odczekal, az przejada dwa zblizajace sie samochody, nastepnie wylaczyl reflektory i zawrocil; zatrzymal woz tuz przy lancuchu. Wysiadl, odruchowo sprawdzajac, czy moze stac na rannej nodze, po czym dokustykal do najblizszego slupka i z zamocowanego do niego stalowego kolka zdjal hak. Opuscil lancuch na ziemie, najciszej jak potrafil, i wrocil do samochodu.
Wrzucil bieg, leciutko nacisnal na pedal gazu i wolno wjechal na rozlegly, nie oswietlony parking; biala nawierzchnia skonczyla sie przechodzac w czarny asfalt, ktory sprawial, ze panujacy wokol mrok wydawal sie jeszcze gestszy. Mniej wiecej w odleglosci dwustu metrow biegla ciemna, prosta linia falochronu oslaniajacego brzeg przed naporem wpadajacej do Jeziora Zuryskiego rzeki Limmat. Dalej Jason widzial swiatla statkow kolyszacych sie majestatycznie na wodzie, a za nimi nieruchome swiatla Starego Miasta oraz niewyrazny blask reflektorow palacych sie na ciemnych przystaniach. Ogarnial to wszystko wzrokiem, ale horyzont go nie interesowal – to, czego szukal, musialo znajdowac sie gdzies w poblizu.
Na prawo. Tak, na prawo. Ciemny ksztalt, ciemniejszy od falochronu, czarna plama na tle nieco jasniejszej czerni, niewyrazna, ledwo dostrzegalna, ale jednak prawdziwa, w odleglosci stu metrow… teraz juz dziewiecdziesieciu… osiemdziesieciu pieciu… Jason zgasil silnik i zatrzymal woz. Siedzial bez ruchu, wygladajac przez otwarte okno i usilujac dojrzec cos wiecej. Wiedzial, ze wiatr wiejacy znad wody zagluszyl warkot jego silnika.
Jakis dzwiek. Krzyk. Niski, stlumiony… krzyk przerazenia. Potem mocne pacniecie, jakby odglos ciosu, po nim drugie i trzecie. Znow krzyk, urwany w polowie, niosacy sie echem wsrod ciszy.
Bourne wysiadl bezszelestnie z samochodu, z pistoletem w prawej rece, z latarka w zakrwawionej i obolalej lewej, po czym najciszej jak umial zaczal sie skradac, kustykajac, w strone majaczacego niewyraznie czarnego ksztaltu.
Najpierw dostrzegl to, co widzial wowczas, kiedy niewielki czarny woz znikal w mroku Steppdeckstrasse: blyszczacy, pogiety zderzak, ktory lsnil teraz w blasku ksiezyca.
Cztery szybkie pacniecia, odglosy uderzen dloni o gole cialo, odglosy razow zadawanych w dzikim szale, i nastepujace po nich okrzyki przerazenia. Okrzyki natychmiast tlumione, przechodzace w ciche jeki, odglosy szamotaniny – to wszystko dochodzilo z wnetrza wozu!
Jason pochylil sie najnizej jak mogl i okrazywszy tyl samochodu zakradl sie do prawego bocznego okna. Powoli wyprostowal sie i uzywajac glosu jako straszaka, ryknal w calej sily, jednoczesnie kierujac do srodka potezny snop swiatla.
– Jeszcze jeden ruch i strzelam!
Widok, jaki ujrzal, napelnil go odraza i wsciekloscia. Marie St. Jacques lezala na wpol obnazona, ubranie miala podarte na strzepy. Rece napastnika niczym szpony wbijaly sie w jej nagie cialo, ugniataly jej piersi, rozchylaly uda. Z rozporka wystawal czlonek; przed wykonaniem wyroku smierci zabojca dopuszczal sie aktu ostatecznej zniewagi.
– Wylaz, ty skurwysynu!
Nagle szyba pekla na drobne kawalki. Gwalciciel w mig pojal, ze Bourne nie uzyje pistoletu z obawy przed zabiciem dziewczyny; zsunal sie wiec ze swojej ofiary, mocno walac obcasem w okno. Szklo rozpryslo sie, ostre odlamki posypaly sie prosto w twarz Jasona. Zamknal oczy i odsunal sie w tyl.
Drzwi samochodu otworzyly sie gwaltownie i rozlegl sie wystrzal, ktoremu towarzyszyl krotki, oslepiajacy blysk. Rozdzierajacy bol przeszyl prawy bok Bourne’a. Kula rozerwala plaszcz i resztki koszuli, na ktora trysnela krew. Bourne pociagnal za spust, choc zamroczony ledwie widzial toczacego sie po ziemi zbira. Ponownie wystrzelil – kula trafila w asfaltowa nawierzchnie; zbir turlajac sie i czolgajac, znikl mu z pola widzenia, chroniac sie w najczarniejszym mroku.
Jason wiedzial, ze zginie, jesli nie ruszy sie z miejsca. Powloczac noga, czym predzej rzucil sie w strone otwartych drzwi samochodu i skryl sie za nimi.
– Nie wychodz! – krzyknal do Marie St. Jacques, ktora w poplochu usilowala wydostac sie na zewnatrz. – Do jasnej cholery, nie ruszaj sie!
Huk wystrzalu; kula trafila w drzwi pojazdu, i wtem nad krawedzia falochronu zamajaczyla sylwetka biegnacej postaci. Bourne oddal dwa strzaly i poczul satysfakcje, kiedy w oddali uslyszal jek. Zranil napastnika; nie zabil go, ale przynajmniej wrog bedzie teraz mniej sprawny niz przed minuta.
Swiatla. Przycmione swiatla… kwadratowe, jakby w ramkach!
Skad sie wziely? Co znaczyly? Spojrzal w lewo i zobaczyl cos, czego nie dostrzegl wczesniej. Maly, murowany budynek przy falochronie. Strozowka. Wewnatrz zapalono swiatlo; ktos uslyszal strzaly.
–
W oswietlonych drzwiach pojawila sie postac starego, zgarbionego czlowieka. Po chwili silny blysk jego latarki