przecial ciemnosci tam, gdzie mrok byl najgestszy. Bourne odwrocil glowe z nadzieja, ze moze swiatlo padnie na napastnika.
I padlo. Stal pochylony przy falochronie. Jason wyprostowal sie i pociagnal za spust. Na dzwiek wystrzalu starzec ze strozowki skierowal latarke w strone pojazdu. Teraz Bourne stanowil idealny cel. Z ciemnosci rozlegly sie dwa strzaly: jedna kula odbila sie od listwy biegnacej wzdluz okna. Rykoszet trafil Jasona w szyje, trysnela krew.
Odglos biegnacych krokow. Wrog pedzil w strone strozowki, skad dochodzilo swiatlo.
–
Dobiegl. Rzucil sie na postac w drzwiach, otaczajac ja ramieniem i unieruchamiajac niczym w klatce. Latarka zgasla. W swietle padajacym z okna Jason widzial, ze zabojca ciagnie starca w mrok, uzywajac go jako tarczy.
Z bronia daremnie wycelowana nad maska samochodu Bourne patrzyl za nim, dopoki jeszcze rozroznial ksztalty. Czul sie bezradny i pozbawiony sil.
Uslyszal ostatni strzal, a po nim chrapliwy jek i znow odglos biegnacych nog. Kat wykonal wyrok smierci, nie na skazanej kobiecie, lecz na niewinnym starcu, i teraz uciekal.
Bourne nie mogl juz biec, bol wreszcie zmogl go do konca: wszystko wirowalo mu przed oczami, zgasl jego instynkt przetrwania. Osunal sie na asfalt. Pograzyl sie w pustce, nic go nie obchodzilo.
Marie St. Jacques wyczolgala sie z samochodu, przytrzymujac swoje podarte ubranie: kazdy jej ruch swiadczyl o szoku, jaki przezyla. Spojrzala na Jasona i w jej oczach pojawil sie wyraz zaskoczenia, strachu i dezorientacji.
– Niech pani ucieka – szepnal Jason majac nadzieje, ze go slyszy. – Tam dalej stoi moj woz, kluczyki sa w srodku. Niech pani ucieka. On moze tu wrocic z innymi.
– Pan wrocil po mnie – powiedziala tonem bezbrzeznego zdumienia.
– Uciekaj, kobieto! Wsiadaj do samochodu i zmykaj stad czym predzej! Gdyby ktos probowal, cie zatrzymac, rozjedz go. Musisz dotrzec na policje… do prawdziwych glin, w mundurach… – W gardle go palilo, a wnetrznosci przenikal mu dojmujacy chlod. Ogien i lod; juz kiedys doswiadczyl takiego uczucia. Gdzie to bylo?
– Uratowal mi pan zycie… – ciagnela dalej tym samym tonem; mial wrazenie, ze jej slowa same unosza sie w powietrzu. – Wrocil pan po mnie. Wrocil tu po mnie… i uratowal mi zycie.
– Niech pani nie robi ze mnie bohatera.
– Byl pan wolny. Mogl uciec, ale nie zrobil tego. Wrocil pan po mnie.
Slyszal jej glos poprzez warstwy bolu. Otworzyl oczy i to, co zobaczyl, wydalo mu sie calkiem pozbawione sensu, rownie bezsensowne jak bol, ktory go przeszywal. Kobieta kleczala tuz obok niego, dotykala jego glowy, jego twarzy.
– Dlaczego? – to byl jej glos, nie jego.
Kobieta zadala mu pytanie. Czy nic nie rozumiala? Nie mogl jej odpowiedziec.
Co ona robi? Oderwala od sukienki kawalek materialu i owinela mu wokol szyi; po chwili oderwala drugi, wiekszy. Poluzowala mu pasek u spodni i zaczela wsuwac cienka, miekka tkanine na jego rozpalone prawe biodro.
– Wcale nie chodzilo o pania. – Odnalazl wlasciwe slowa i szybko je wypowiedzial. Pragnal spokoju, jaki niesie z soba ciemnosc; juz kiedys go pragnal, ale nie pamietal kiedy. Zdawal sobie jednak sprawe, ze znajdzie go dopiero wowczas, gdy zostanie sam. – Tamten facet… On mnie widzial. Mogl mnie rozpoznac. Chodzilo o niego. Wrocilem po to, zeby go wykonczyc. Niech sobie pani idzie!
– Nie on jeden pana widzial – odparla jakby z przekora. – Nie wierze panu.
– Alez mowie prawde!
Wstala, a po chwili znikla. Odeszla! Wreszcie go zostawila! Wkrotce ogarnie go spokoj, pograzy sie w ciemnej, wzburzonej wodzie, ktora zmyje z niego bol. Oparl glowe o samochod i zaczal odplywac wraz ze swymi myslami.
Jakis halas przerwal cisze. Miarowy, denerwujacy warkot silnika. Przeszkadzal mu, zaklocal spokoj fal, na ktorych sie kolysal. Nagle poczul na ramieniu czyjas reke, potem druga; delikatnie usilowaly go podniesc.
– Prosze – odezwal sie glos. – Niech pan sprobuje wstac.
– Pusc! – krzyknal tonem rozkazujacym, ale rozkaz nie zostal spelniony. Ogarnal go gniew; rozkazy powinno sie wykonywac!… Ale nie zawsze, szepnal jakis wewnetrzny glos. Znow wial wiatr, ale nie tu, w Zurychu, tylko gdzies indziej, wysoko na nocnym niebie. Nagle ujrzal jakis znak, blysk swiatla i cisniety przez potezna nowa fale poderwal sie na nogi.
– Swietnie. Bardzo prosze – powiedzial irytujacy glos, ktory lekcewazyl jego rozkazy. – A teraz prosze podniesc noge. No, do gory! O tak. Znakomicie. A teraz niech pan wsunie sie do srodka i usiadzie… powoli… bardzo dobrze.
Lecial… spadal z czarnego jak smola nieba. A potem lot sie zakonczyl, wszystko sie skonczylo i zapanowala cisza; slyszal tylko wlasny oddech… i kroki, tak, slyszal tez kroki… a potem odglos zatrzaskiwanych drzwi… i miarowy, denerwujacy warkot, ktory rozlegal sie gdzies pod nim, przed nim… wszedzie.
Ruch, kolysanie sie. Stracil rownowage i ponownie zaczal spadac, lecz wtem ktos go przytrzymal, czyjes cialo bylo przy jego ciele, czyjas reka dotykala jego dloni, zmuszala go, zeby sie polozyl. Poczul chlod na twarzy, a po chwili nie czul juz nic. Znow unosil sie na wodzie; fale byly teraz lagodniejsze, mrok pelny.
Gdzies nad soba, niezbyt daleko, slyszal glosy. W swietle padajacym z lamp przedmioty powoli zaczynaly nabierac ostrosci. Lezal w dosc obszernym pokoju, na waskim lozku, przykryty kocami. Na drugim koncu pomieszczenia zobaczyl dwie osoby, mezczyzne w plaszczu i kobiete… w bialej bluzce i rudawej spodnicy… rudawej tak jak jej wlosy…
Marie St. Jacques? Tak, to byla ona; stala przy drzwiach i rozmawiala z mezczyzna, ktory w lewej rece trzymal skorzana walizeczke. Mowili po francusku.
– Najwazniejszy jest wypoczynek – powiedzial mezczyzna. – Jesli zdecyduja sie panstwo wczesniej wyjechac, szwy moze usunac kazdy. Sadze, ze mniej wiecej za tydzien mozna je bedzie zdjac.
– Dziekuje, panie doktorze.
– To ja dziekuje. Byla pani nad wyraz hojna. A teraz musze isc. Moze znow sie zobaczymy, a moze juz nie.
Otworzyl drzwi; kiedy wyszedl, kobieta zasunela zasuwe, po czym odwrocila sie i spostrzegla, ze Bourne sie jej przyglada. Ostroznie, wolnym krokiem, zblizyla sie do lozka…
– Slyszy mnie pan? – spytala. Skinal glowa.
– Jest pan ranny – rzekla. – Ciezko ranny. Musi pan polezec kilka dni, wtedy obejdzie sie bez szpitala. Ten czlowiek, ktory tu byl przed chwila, to, jak sie pan zapewne domysla, lekarz. Zaplacilam mu z pieniedzy, ktore mial pan przy sobie: znacznie wiecej niz normalnie sie placi lekarzowi, ale powiedziano mi, ze mozna mu zaufac. Zreszta to byl panski pomysl. Przez cala droge powtarzal pan; ze trzeba znalezc lekarza, ktory za odpowiednia zaplata bedzie trzymal jezyk za zebami. Mial pan racje. Znalezienie go poszlo dosc latwo.
– Gdzie jestesmy? – zapytal. Uslyszal swoj glos, cichy i slaby, ale wyrazny.
– W Lenzburg; to taka mala wioska trzydziesci piec kilometrow od Zurychu. Lekarz mieszka w pobliskim miasteczku, w Wohlen. Wpadnie do pana za tydzien, o ile pan tu jeszcze bedzie.
– A jak… – Usilowal sie podniesc, ale zabraklo mu sil. Kobieta polozyla reke na jego ramieniu, nakazujac mu, zeby sie nie ruszal.
– Opowiem panu wszystko i moze wowczas znajdzie pan odpowiedz na swoje pytania… przynajmniej taka mam nadzieje, bo jesli nie, to obawiam sie, ze nie bede umiala panu pomoc. – Stala bez ruchu, przygladajac mu sie; po chwili opanowanym glosem mowila dalej. – Jakis bydlak mnie gwalcil, potem zgodnie z poleceniem mial mnie zabic. Nie bylo dla mnie zadnego ratunku. Na Steppdeckstrasse probowal ich pan powstrzymac, a kiedy to sie panu nie udalo, kazal mi pan krzyczec, wrzeszczec na cale gardlo. Nic wiecej nie mogl pan zrobic, a wolajac do mnie, zebym krzyczala, ryzykowal pan wlasne zycie. Pozniej uwolnil sie pan… Nie wiem jak, ale wiem, ze choc zostal pan ciezko ranny, wrocil pan, zeby mnie odszukac.