pierwszych stronach wszystkie gazety”. Tak powiedzial grubas w Zurychu.
Zostawiwszy walizke w szatni bibliotecznej, Jason wszedl na pierwsze pietro i skrecil w lewo, w strone wielkich, lukowatych drzwi prowadzacych do olbrzymiej czytelni. Chambre de Journals znajdowala sie w bocznym aneksie. Oprawione gazety staly na polkach w kolejnosci chronologicznej, od najswiezszego numeru po najstarszy z data dokladnie sprzed roku.
Bourne minal obojetnie te z ostatnich szesciu, miesiecy i dopiero z nastepnych polek zgarnal gruby plik zawierajacy numery z dziesieciu tygodni sprzed tego okresu. Zaniosl gazety do najblizszego wolnego stolika i zaczal je przerzucac na stojaco, sprawdzajac tytuly z pierwszych stron.
Wielcy ludzie umierali, inni wydawali wiekopomne oswiadczenia; wartosc dolara spadala, cena zlota rosla; liczba strajkow malala, rzady oscylowaly miedzy aktywnoscia a niemoca. Ale nie zabito osoby, ktorej smierc zaslugiwalaby na wzmianke na pierwszej stronie. Nic podobnego sie nie zdarzylo – zaden glosny zamach nie mial miejsca.
Wrocil do polek i siegnal po jeszcze starsze numery – te sprzed dalszych dwoch, szesciu, dwunastu tygodni. Wciaz nic.
I nagle doznal olsnienia; wertowal numery od szostego miesiaca wstecz, a nie pomyslal o tym, zeby sprawdzic te z konca pierwszego polrocza. Grubas mogl sie pomylic o kilka dni, nawet o tydzien czy dwa, rowniez w druga strone. Odniosl na miejsce przejrzany plik i wyciagnal z polki gazety sprzed czterech i pieciu miesiecy.
Rozbilo sie kilka samolotow i wybuchlo kilka krwawych rewolucji; zabralo glos paru swiatobliwych mezow, ktorych potepili inni swiatobliwi mezowie; odkryto nedze i choroby tam, gdzie bylo powszechnie wiadomo, ze panuja, ale nie zgladzono zadnej waznej osobistosci.
Doszedl do ostatniej gazety. Chmury niepewnosci i wyrzutow sumienia, jakie wisialy nad nim, przerzedzaly sie wraz z kazda przekrecona strona. Moze ociekajacy potem grubas z Zurychu klamal? Moze nie bylo zadnego morderstwa? Moze wszystko bylo nieprawda? Moze za chwile ocknie sie ze straszliwego koszmaru, w jaki…
AMBASSADEUR LELAND EST MORT A MARSEILLES!
Duze drukowane litery wyraznie odcinajace sie od reszty strony bolesnie ranily Jasona w oczy. Nie byl to bol fikcyjny, wymyslony, lecz ostry i jak najprawdziwszy, ktory wdzieral sie przez oczodoly i przeszywal na wylot glowe. Bourne stal nie oddychajac, ze wzrokiem utkwionym w nazwisko LELAND. Znal je; potrafil nawet dopasowac do niego twarz. Szerokie czolo, a nizej geste brwi, krotki, prosty nos, dziwnie waskie usta oraz okrywajace gorna warge starannie przystrzyzone siwe wasy. Tak, znal te twarz; znal tego czlowieka, i czlowiek ten zginal od jednej kuli wystrzelonej z karabinu snajperskiego wycelowanego z okna domu na nabrzezu. O piatej po poludniu ambasador Howard Leland szedl po molo w Marsylii. Kulka strzaskala mu czaszke.
Nie musial czytac drugiego akapitu, by wiedziec, ze Howard Leland byl admiralem w marynarce Stanow Zjednoczonych, potem pelnil funkcje dyrektora wywiadu marynarki wojennej, az wreszcie mianowano go ambasadorem amerykanskim w Paryzu. Nie musial tez czytac reszty artykulu, gdzie rozwazano motywy zabojstwa; motywy tez znal. Glowne zadanie Lelanda w Paryzu polegalo na tym, zeby odwiesc rzad francuski od zamiaru podpisania zgody na sprzedaz olbrzymiej ilosci broni – w szczegolnosci odrzutowcow typu „Mirage” – do Afryki i krajow Bliskiego Wschodu. Rzecz zdumiewajaca, w znacznej mierze osiagnal sukces, czym rozgniewal wszystkich zainteresowanych transakcja kontrahentow znad Morza Srodziemnego. Podejrzewano, ze zostal zabity za swoja ingerencje i ze wymierzona kara miala byc ostrzezeniem dla innych. Handlarze smiercia nie zamierzali pozwolic, aby ktokolwiek im przeszkodzil.
Ten, ktory zabil Lelanda, niewatpliwie otrzymal pokazna sume pieniedzy; wyplaty dokonano z dala od miejsca zbrodni, a wszelkie slady zatarto.
Zurych. Poslaniec na uslugach beznogiego faceta, drugi na uslugach grubasa w zatloczonej restauracji nie opodal Falkenstrasse.
Zurych.
Marsylia.
Jason zamknal oczy, albowiem bol stal sie nie do wytrzymania. Piec miesiecy temu wylowiono go z morza; prawdopodobnie wyruszyl na statku z Marsylii. Jesli tak, to trasa ucieczki wiodla na przystan, gdzie czekala wynajeta lodz, ktora wyplynal na szerokie wody Morza Srodziemnego. Wszystko sie zgadzalo, fragmenty lamiglowki idealnie do siebie pasowaly. Bo przeciez gdyby nie byl zamachowcem, ktory strzelal z okna w Marsylii, skad by wiedzial o tym, co sie tam wowczas zdarzylo?
Otworzyl oczy; dojmujacy bol uniemozliwial mu skupienie sie i tylko jedna mysl, jedna niezlomna decyzja zaprzatala jego nadwatlony umysl. Nie pojdzie na umowione spotkanie z Marie St. Jacques.
Moze kiedys wysle do niej list, w ktorym opisze to, czego dzis nie umialby jej powiedziec. O ile oczywiscie bedzie jeszcze zyl i bedzie w stanie pisac; teraz to absolutnie nie wchodzilo w gre. A wiec Marie nie otrzyma zadnych slow podziekowania czy milosci, zadnych wyjasnien, po prostu bedzie na niego czekala, a on sie nie zjawi. Musi ja od siebie uwolnic, nie pozwolic, zeby cokolwiek wiazalo ja z czlowiekiem sprzedajacym smierc. Pomylila sie, a jego najgorsze obawy okazaly sie trafne.
O Boze. Widzial przed oczami twarz Howarda Lelanda, chociaz gazeta, w ktora sie wpatrywal, nie zamiescila jego zdjecia! Koszmarny naglowek z tytulowej strony obudzil w nim tyle zatartych wspomnien, potwierdzil tyle przypuszczen! Data.
Cos sie nie zgadzalo. Ale co? Co bylo nie tak? Czwartek?… Dzien tygodnia nic mu nie mowil. Dwudziestego szostego sierpnia?… Dwudziestego szostego? To nie mogl byc dwudziesty szosty! Dwudziesty szosty nie pasowal! Slyszal te date, powtarzano mu ja do znudzenia. Pamietnik Washburna – dziennik, w ktorym lekarz notowal stan zdrowia pacjenta! Ilez to razy starzec powracal do kazdego zdarzenia i szczegolu z pierwszego okresu kuracji? Zbyt czesto, zeby to mozna bylo zliczyc! Zbyt czesto, zeby mozna bylo zapomniec!
We wtorek, dwudziestego czwartego sierpnia.
A wiec dwudziestego szostego sierpnia nie byl w Marsylii. Nie strzelal z karabinu wycelowanego z okna domu na nabrzezu. Nie frymarczyl smiercia; nie zamordowal Howarda Lelanda!
„Pol roku temu zabito czlowieka…”, ale nie zabito go rowno pol roku temu; od smierci Lelanda minelo prawie szesc miesiecy. A on, Jason Bourne, nie pociagnal za spust, gdyz tego dnia sam lezal polmartwy w domu pijaka na Ile de Port Noir.
Chmury, jakie nad nim wisialy, rozsunely sie; bol ustapil. Jasona ogarnela euforia: jedno klamstwo wyszlo na jaw! A skoro dopuszczono sie jednego klamstwa, moze dopuszczono sie wielu!
Zerknal na zegarek; bylo kwadrans po dziewiatej. Marie opuscila juz kawiarnie i czekala teraz na schodach przed muzeum Cluny. Odlozyl gazety na polki i czym predzej ruszyl w strone drzwi, ogromnych jak w katedrze. Czas naglil.
Szedl bulwarem Saint-Michel, z kazdym krokiem zwiekszajac tempo. Czul sie jak czlowiek skazany na stryczek, ktoremu nagle zdjeto petle z szyi, i chcial sie z kims podzielic tym tak niecodziennym doswiadczeniem. Na pewien czas wynurzyl sie z zatrwazajacego mroku oraz rozhukanych fal i – podobnie jak wtedy, w owym slonecznym wiejskim pensjonacie – znalazl moment prawdziwego wytchnienia. Spieszyl wiec do kobiety, ktora dala mu wiare i nadzieje, zeby wziac ja w ramiona i powiedziec jej, ze jeszcze nie wszystko stracone.
Zobaczyl Marie na schodach; stala z rekami skrzyzowanymi na piersi dla oslony przed marcowym wiatrem, ktory dal od bulwaru. Z poczatku nie zauwazyla Jasona; nerwowo wodzila wzrokiem po zadrzewionej ulicy. Sprawiala wrazenie osoby niespokojnej, zatroskanej, zniecierpliwionej, ktora boi sie, ze nie ujrzy tego, kogo pragnie ujrzec, ze nie spelnia sie jej marzenia.
Jeszcze dziesiec minut temu jej obawy mialy sie ziscic.
Nagle go spostrzegla. Ozywila sie i radosny usmiech rozpromienil jej twarz. Zaczeli biec sobie naprzeciw, ona w dol po schodach, on w gore, i spotkali sie w pol drogi. Przez moment stali przytuleni, szczesliwi, nie odzywajac sie, sami jedni na Saint-Michel.
– Czekalam i czekalam – powiedziala wreszcie szeptem Marie. – Martwilam sie o ciebie i bardzo sie balam. Czy cos sie stalo? Nic ci nie jest?