glownego holu.
– W porzadku – powiedziala Marie i rozlaczyla sie. Nakrecil numer banku i wsunal w otwor monety.
–
–
– Monsieur Bourne?
– To pan, panie d’Amacourt?
– Tak, przykro mi, ze te nasze telefony sprawiaja panu tyle klopotu. Ale wracajac do naszej rozmowy, o ktorej pan…
– No wlasnie. Minela druga trzydziesci. Wpadne do pana o trzeciej.
– Bede pana oczekiwal, monsieur.
Jason ponownie zasuplal sznur i zwiesil na nim sluchawke, zamiast normalnie ja odlozyc na widelki, po czym wyszedl z budki, przecisnal sie szybko przez tlum i skryl w cieniu markizy. Stal tylem do sklepowej witryny, z oczami utkwionymi w bank po drugiej stronie ulicy, i czekal. Przypomnial sobie bank w Zurychu i ryk syren na Bahnhofstrasse. W ciagu najblizszych dwudziestu minut mialo sie wyjasnic, czy Marie myli sie, czy nie. Jesli jej podejrzenia okaza sie sluszne, na rue Madeleine nie rozlegnie sie ryk syren.
Szczupla kobieta w kapeluszu z szerokim rondem czesciowo zaslaniajacym twarz odlozyla sluchawke – telefon, z ktorego korzystala, wisial na scianie w banku, na prawo od wejscia. Nastepnie otworzyla torebke, wyjela puderniczke i udajac, ze poprawia makijaz, przechylala niewielkie lusterko to w jedna, to w druga strone. Zadowolona, schowala z powrotem puderniczke, zamknela torebke i minawszy okienka kasowe, skierowala sie w glab holu. Stanela przy umieszczonej posrodku sali ladzie, siegnela po umocowany na lancuszku dlugopis i zaczela pisac byle jakie cyfry na pustym blankiecie, ktory ktos zostawil na marmurowym blacie. Niecale cztery metry dalej znajdowala sie biegnaca przez cala szerokosc holu niska, drewniana barierka z mala, mosiezna bramka posrodku. Za nia miescily sie biurka personelu nizszego szczebla, a tuz przy samej scianie, przed drzwiami do pieciu gabinetow, biurka pieciu sekretarek. Na srodkowych drzwiach widnial pozlacany napis:
M. A. R. D’AMACOURT, AFFAIRES ETRANGERES
PREMIER VICE-PRESIDENT
Marie zdawala sobie sprawe, ze jesli trafnie wszystko odgadla, jej podejrzenia za chwile sie potwierdza. A jezeli sie potwierdza, wowczas musi zobaczyc owego M. A. R. d’Amacourta, zeby wiedziec, jak gosc wyglada. Z nim to bowiem Jason powinien sie skontaktowac, z nim musi porozmawiac, ale nie tu, nie w banku.
Miala racje. Nastapilo wyrazne ozywienie. Sekretarka urzedujaca pod drzwiami d’Amacourta zgarnela notes, wpadla do gabinetu szefa, pol minuty pozniej wybiegla i chwycila za telefon. Nakrecila trzycyfrowy numer, laczac sie z kims wewnatrz budynku, i powiedziala cos do sluchawki czytajac z notesu.
Po dwoch minutach drzwi gabinetu otworzyly sie i w progu stanal d’Amacourt, zniecierpliwiony przedluzajaca sie zwloka. Byl to mezczyzna w srednim wieku o przedwczesnie postarzalej twarzy, ktory wyraznie staral sie odmlodzic o kilka lat. Jego rzadkie, ciemne wlosy byly modnie przystrzyzone i zaczesane tak, zeby zaslonic lysine; nic jednak nie moglo ukryc obrzekow pod oczami swiadczacych o tym, ze zbyt wiele godzin spedza przy dobrym winie. Zimne, swidrujace spojrzenie zdradzalo czlowieka o wymagajacym usposobieniu, ktory nieustannie ma sie na bacznosci. Szorstkim tonem spytal o cos sekretarke; kobieta odwrocila sie od niego, zeby ukryc swoja reakcje.
D’Amacourt wrocil do gabinetu, nie zamykajac za soba drzwi – byl jak dzikie zwierze w otwartej klatce. Minela kolejna minuta; sekretarka co rusz zerkala w prawo czekajac na cos, na kogos. Wreszcie odetchnela gleboko, z ulga, na moment przymykajac oczy.
Na scianie po lewej stronie od wejscia, tuz nad dwuskrzydlowymi drzwiami z ciemnego drewna, nagle zapalilo sie zielone swiatlo: znak, ze ktos wsiadl do windy. Po kilku sekundach drzwi rozsunely sie i z kabiny wyszedl starszawy, elegancki jegomosc z mala czarna kasetka, niewiele wieksza od dloni. Marie patrzyla przed siebie z uczuciem satysfakcji, a zarazem i strachu; nie pomylila sie. Czarna kasetke przechowywano w strzezonym pokoju zawierajacym tajne dokumenty; aby moc ja stamtad wyniesc, swoj podpis na odpowiednim blankiecie zlozyl czlowiek o nieskazitelnej reputacji, uczciwy, nie przekupny, ktory wlasnie mijal ustawione w holu biurka, kierujac sie w strone otwartych drzwi.
Na widok zblizajacego sie mezczyzny sekretarka poderwala sie z miejsca; skinela mu glowa na powitanie, a nastepnie wprowadzila go do gabinetu swojego szefa. Po chwili zamknela drzwi i wrocila do biurka.
Marie spojrzala na zegarek, na wskazowke sekundnika. Chciala zdobyc jeszcze jeden dowod; zeby tego dokonac, musiala jednak wejsc za balustrade i rzucic okiem na biurko sekretarki. Wiedziala, ze jesli nastapi to, czego sie spodziewa, to nastapi juz za chwile i bedzie trwalo krotko.
Podeszla do bramki i grzebiac w torebce usmiechnela sie obojetnie do recepcjonistki, ktora rozmawiala przez telefon. Bezglosnie wymowila nazwisko d’Amacourta i minawszy zaskoczona kobiete, schylila sie i otworzyla sobie bramke. Pospiesznie ruszyla przed siebie; sprawiala wrazenie zdeterminowanej, choc niezbyt rozgarnietej klientki banku Valois.
–
Marie powtorzyla nazwisko wiceprezesa:
– Monsieur d’Amacourt.
Teraz z kolei sprawiala wrazenie milej, uprzejmej klientki spoznionej na umowione spotkanie, ktora nie chce klopotac swoja osoba pochlonietej obowiazkami pracownicy banku.
– Obawiam sie, ze jestem juz spozniona. Pomowie tylko z jego sekretarka – powiedziala ruszajac w strone biurka pod sciana.
– Halo, madame! Musze pania zapowiedziec…
Szum elektrycznych maszyn do pisania oraz przytlumiony odglos rozbrzmiewajacych wokol rozmow zagluszyl jej slowa. Marie zblizyla sie do srogo wygladajacej sekretarki, ktora podniosla glowe i popatrzyla na nia rownie zaskoczona jak recepcjonistka.
– Slucham pania? W czym moge pomoc?
– Ja do pana d’Amacourta.
– Niestety, odbywa narade. Czy jest pani umowiona?
– Tak, oczywiscie – odparla Marie, szukajac czegos w torebce. Sekretarka spojrzala na terminarz, ktory lezal przed nia na biurku.
– Obawiam sie, ze nie mam nikogo wyznaczonego na te godzine.
– Och, alez ze mnie gapa! – zawolala zaklopotana klientka. – Dopiero teraz sie zorientowalam! Jestem umowiona na jutro, nie na dzisiaj! Najmocniej przepraszam.
Odwrocila sie i odeszla szybkim krokiem. Sprawdzila to, co chciala, i zdobyla kolejny dowod. W aparacie na biurku sekretarki palilo sie pojedyncze swiatelko; d’Amacourt, nie korzystajac z posrednictwa sekretarki, osobiscie nakrecil jakis numer i polaczyl sie z kims na miescie. Konto Jamesa Bourne’a zawieralo scisle okreslone, poufne instrukcje, ktorych nie wolno bylo zdradzic posiadaczowi.
Czekajac w cieniu markizy Bourne zerknal na zegarek: za jedenascie trzecia. Marie powinna juz byc z powrotem przy telefonie nie opodal wejscia i sledzic wszystko, co sie wewnatrz dzieje. Za kilka minut poznaja prawde; moze Marie juz ja zna.
Spacerowal wolno wzdluz wystawy sklepowej, caly czas bacznie obserwujac wejscie do banku. Kiedy sprzedawca usmiechnal sie do niego, przypomnial sobie, ze powinien unikac zwracania na siebie uwagi. Wyjal z kieszeni paczke papierosow, zapalil jednego i znow spojrzal na zegarek. Do trzeciej brakowalo osmiu minut.
I nagle ich dojrzal. Jednego wrecz rozpoznal! Trzej porzadnie ubrani mezczyzni szli pospiesznie rue Madeleine – byli pochlonieci rozmowa, ale oczy mieli zwrocone przed siebie. Wyprzedzali wolniejszych przechodniow, przepraszajac ich z uprzejmoscia nietypowa dla rodowitych paryzan. Jason skupil sie na czlowieku idacym posrodku. Nie ulegalo watpliwosci: to byl on. Mezczyzna zwany Johannem!
„Daj sygnal Johannowi, zeby szedl tam do budynku. Wrocimy po nich pozniej”. Slowa te wypowiedzial na Steppdeckstrasse wysoki, chudy mezczyzna w okularach o zlotych oprawkach. Johann. Przyslali go z Zurychu, poniewaz widzial Jasona Bourne’a. A to oznaczalo jedno: nie maja zadnych jego zdjec.
Trzej mezczyzni byli juz przy wejsciu do banku. Dwoch zniklo wewnatrz, trzeci zostal przy drzwiach. Bourne ruszyl w strone budki: odczeka jeszcze cztery minuty, a potem nakreci numer Antoine’a d’Amacourta.
Rzucil na ziemie papierosa, przydeptal go butem i otworzyl oszklone drzwi.