– Regardez! - uslyszal za plecami czyjs glos.

Wstrzymujac oddech, odwrocil sie na piecie. Nie ogolony, ale poza tym niczym sie nie wyrozniajacy przechodzien wskazywal reka na budke.

– Pardon?

– Le telephone. Il n’opere pas. La corde est en noeud.

– Oh? Merci. Maintenant, j’essayerais. Merci bien.

Mezczyzna wzruszyl ramionami i oddalil sie. Bourne wszedl do budki; cztery minuty juz minely. Wyciagnal z kieszeni kilka monet, zeby starczylo na dwie rozmowy, i wykrecil pierwszy numer.

– La Banque de Valois. Bonjour.

Nie uplynelo dziesiec sekund, d’Amacourt podniosl sluchawke. W jego glosie slychac bylo napiecie.

– To pan, Monsieur Bourne? Myslalem, ze jest pan w drodze do banku.

– Obawiam sie, ze nastapila nagla zmiana planow. Zadzwonie do pana jutro.

Patrzac przez szybe dojrzal samochod, ktory zatrzymal sie przy krawezniku po drugiej stronie ulicy, dokladnie na wprost wejscia do banku. Mezczyzna, ktory pozostal na zewnatrz, skinal glowa kierowcy.

– …pomoc? – spytal d’Amacourt.

– Slucham?

– Pytalem, czy moge panu w czyms pomoc. Mam potwierdzenie panskiego przekazu. Wszystko jest przygotowane do wyplaty.

Nie watpie, pomyslal Bourne, i zastosowal drobny podstep.

– Niestety, musze wieczorem byc w Londynie. Niedlugo mam samolot, ale jutro wroce do Paryza. Prosze zatrzymac papiery u siebie, dobrze?

– Leci pan do Londynu, monsieur?

– Zadzwonie do pana jutro. A teraz musze zlapac taksowke i pedzic na Orly.

Odwiesil sluchawke i przez chwile obserwowal wejscie. Niecale pol minuty pozniej Johann z kompanem wybiegli z banku, zamienili slowo z facetem przy drzwiach i wszyscy trzej wsiedli do czekajacego samochodu.

Samochod, ktory mial im sluzyc do ucieczki po zabojstwie Bourne’a, ruszyl pedem w strone lotniska. Jason zapamietal numery rejestracyjne, po czym wykonal drugi telefon. Byl pewien, ze jesli nikt inny nie korzysta z platnego aparatu w banku, Marie podniesie sluchawke przy pierwszym dzwonku. Tak tez sie stalo.

– Halo?

– Widzialas cos?

– Pewnie. Trzeba przycisnac d’Amacourta.

12

Chodzili po sklepie, krazac miedzy stoiskami. Marie jednak nie oddalala sie od szerokiego okna wychodzacego na ulice; caly czas obserwowala wejscie do banku po przeciwnej stronie rue Madeleine.

– Wybralem ci dwie apaszki – powiedzial Bourne.

– Nie trzeba bylo. Strasznie tu drogo.

– Sluchaj, zbliza sie czwarta. Skoro jeszcze nie opuscil banku, to pewnie nie wyjdzie przed koncem pracy.

– Chyba nie; gdyby sie z kims umowil, juz dawno by wyszedl. Ale musielismy sprawdzic.

– Zapewniam cie, ci jego kumple sa teraz na Orly i ganiaja po wszystkich salach odpraw. Nawet nie moga pytac, czy jestem na liscie pasazerow, bo nie wiedza, jakim posluguje sie nazwiskiem.

– Licza, ze ten facet z Zurychu cie rozpozna.

– Tak, ale on bedzie szukal kustykajacego bruneta, a nie mnie. Chodzmy do banku. Pokazesz mi d’Amacourta.

– Nie, Jasonie. – Marie potrzasnela glowa. – Pod sufitem zainstalowane sa kamery z szerokokatnymi obiektywami. Jeszcze ktos obejrzy tasmy i zauwazy cie.

– Najwyzej zauwaza blondyna w okularach.

– No to mnie skojarza. Krecilam sie po holu. Rozmawialam z recepcjonistka i sekretarka.

– Myslisz, ze wszyscy sa w zmowie? Watpie.

– Wystarczy wymyslic byle jaki pretekst, zeby bank udostepnil… – Nagle zamilkla i chwycila Jasona za ramie; patrzyla przez szybe na wejscie do banku. – To on! D’Amacourt! Ten w plaszczu z czarnym aksamitnym kolnierzem!

– Ten, co wlasnie obciaga sobie rekawy?

– Tak.

– W porzadku. Spotkamy sie w hotelu.

– Badz ostrozny. Uwazaj na siebie.

– Zaplac za apaszki. Leza tam z tylu, na kontuarze.

Wybiegl ze sklepu i stanawszy przy krawezniku, gdzie nie padal juz cien markizy, zmruzyl oczy przed sloncem wypatrujac jakiejs luki miedzy samochodami, zeby przejsc na druga strone ulicy, ale ruch byl zawrotny. D’Amacourt skrecil w prawo i wolnym krokiem zaczal sie oddalac; nie sprawial wrazenia czlowieka, ktory spieszy sie na umowione spotkanie. Mial w sobie cos z napuszonego pawia, ktoremu ktos oskubal nieco ogon.

Bourne dotarl do skrzyzowania, przeszedl przez ulice na zielonym swietle i podazyl za bankierem. Kiedy d’Amacourt zatrzymal sie przy kiosku, zeby kupic wieczorne wydanie gazety, Jason przystanal przed sklepem sportowym; kiedy d’Amacourt ruszyl dalej, Jason uczynil to samo.

Na wprost dojrzal kawiarnie o ciemnych szybach i ciezkich drewnianych drzwiach z solidnymi okuciami. Nie trzeba bylo wielkiej wyobrazni, zeby odgadnac, co to za lokal; odwiedzali go mezczyzni, ktorzy przychodzili sie napic, czesto przyprowadzajac ze soba kobiety, o jakich inni mezczyzni milcza w towarzystwie. W kazdym razie miejsce swietnie nadawalo sie do tego, zeby odbyc tu rozmowe z Antoine’em d’Amacourtem. Jason przyspieszyl kroku i zrownal sie z bankierem. Odezwal sie do niego ta sama lamana francuszczyzna z wyraznym amerykanskim akcentem co przez telefon.

– Bonjour, monsieur. Je… pense que vous… etes Monsieur d’Amacourt. Nie myle sie, prawda?

Bankier stanal jak wryty. Przypomnial sobie glos i w jego zimnym spojrzeniu odmalowal sie strach. D’Amacourt jakby sie skurczyl i do reszty zwinal przerzedzony ogon.

– Bourne? – upewnil sie szeptem.

– Panscy przyjaciele sa chyba mocno zaniepokojeni. Lataja po calym lotnisku i pewnie sie zastanawiaja, czy przypadkiem nie wprowadzil ich pan w blad… i to swiadomie.

– Co takiego? – D’Amacourt z przerazenia wytrzeszczyl oczy.

– Wejdzmy tu do srodka – powiedzial Jason, stanowczym ruchem przytrzymujac bankiera za lokiec. – Mysle, ze powinnismy porozmawiac.

– Ja nic nie wiem! Wykonywalem tylko polecenia, ktore przyszly wraz z przekazem! Nie mam z tym nic wspolnego!

– Czyzby? Kiedy zadzwonilem do pana po raz pierwszy, oznajmil pan, ze nie moze mi udzielic zadnych informacji przez telefon; nie chcial pan mowic o operacjach bankowych z nie znana sobie osoba. Ale kiedy zadzwonilem po raz drugi, dwadziescia minut pozniej, oswiadczyl pan, ze wszystko jest gotowe do wyplaty. A to juz konkretna informacja, nie sadzi pan? Wejdzmy do srodka.

Kawiarnia stanowila jakby zminiaturyzowana wersje „Drei Alpenhauser” w Zurychu – stoliki pod sciana, oddzielone od siebie wysokimi przepierzeniami, przycmione swiatla. Ale na tym konczyly sie podobienstwa: lokal na rue Madeleine byl przeciez w samym sercu Paryza, a wiec zamiast kufli piwa wszedzie staly karafki z winem. Jason poprosil kelnera o stolik w rogu i przy takim usiedli.

– Napije sie pan? – spytal d’Amacourta. – Przyda sie panu lyk czegos mocnego.

– Czyzby? – odparl chlodno bankier, ale zamowil whisky.

W czasie krotkiej przerwy, zanim na stole pojawily sie drinki, d’Amacourt wsunal nerwowo reke pod obcisly plaszcz i wyciagnal z kieszeni paczke papierosow. Bourne potarl zapalke i podetknal bankierowi pod nos. Prawie

Вы читаете Tozsamosc Bourne’a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату