muzyka milkla co jakis czas w najmniej spodziewanym momencie, a samotny instrument podchwytywal prosta, chinska melodie, podczas gdy ubrane w czarno-biale stroje postaci staly bez ruchu, wyprezone pod migotliwym ostrzalem reflektorow.
Mnich zatrzymal sie na kilka chwil, by ogarnac wzrokiem duze, zatloczone pomieszczenie. Wielu sposrod znajdujacych sie w roznych stadiach nietrzezwosci klientow spojrzalo na niego ze swoich miejsc. Niektorzy siegneli do kieszeni po drobne monety i wyciagneli je w jego kierunku, inni natychmiast wstali i wyszli z lokalu, pozostawiajac przy nie dopitych drinkach odliczone pospiesznie banknoty. Pojawienie sie heshanga bez watpienia wywarlo efekt, lecz z pewnoscia nie taki, jakiego by sobie zyczyl otyly, ubrany w smoking mezczyzna.
– Czym moge sluzyc, swiatobliwy mezu? – zapytal wlasciciel kabaretu, przekrzykujac harmider.
Mnich nachylil sie i szepnal mu cos do ucha. Oczy mezczyzny rozszerzyly sie. Po chwili sklonil sie nisko i wskazal w kierunku malego, usytuowanego przy scianie stolika. Mnich skinal glowa z podziekowaniem i ruszyl za nim w tamta strone, sciagajac na siebie zmieszane spojrzenia gosci zajmujacych pobliskie stoliki.
– Czy pragniesz sie czegos napic, swiatobliwy mezu? – zapytal wlasciciel z szacunkiem, ktorego wcale nie czul.
– Koziego mleka, jesli jest to mozliwe. A jesli nie, to w zupelnosci zadowole sie czysta woda. Dziekuje ci.
– To dla nas zaszczyt – odparl z niskim uklonem odziany w smoking mezczyzna, starajac sie bezskutecznie rozpoznac dialekt, jakim poslugiwal sie niezwykly gosc. Niewazne. Istotne bylo tylko to, ze ow wysoki, ubrany na bialo kaplan mial jakas sprawe do laobana. Wymienil nawet jego imie, ktore rzadko wymawialo sie glosno przy Golden Mile, a tak sie akurat skladalo, ze potezny taipan akurat dzisiaj zalatwial tu jakies swoje interesy w pokoju na zapleczu, o ktorego istnieniu wlasciciel oficjalnie nic nie wiedzial. Mnich dal mu jednak jasno do zrozumienia, ze ma nie zawiadamiac laobana o jego przybyciu. Wedlug jego slow najwazniejsza byla dyskrecja. Kiedy szlachetny taipan zechce sie z nim zobaczyc, bez watpienia przysle kogos po niego. Niech i tak bedzie, skoro taka byla wola tajemniczego laobana, jednego z najzamozniejszych i najbardziej wplywowych taipanow Hongkongu.
– Poslij chlopaka na druga strone ulicy po troche tego cholernego koziego mleka -'- polecil wlasciciel kelnerowi. – Tylko powiedz mu, zeby sie pospieszyl, jesli chce miec w przyszlosci jakies potomstwo.
Swiety czlowiek siedzial spokojnie przy stoliku, przypatrujac sie nieco lagodniejszym spojrzeniem szalenczej zabawie, najwyrazniej nie potepiajac jej ani nie akceptujac, tylko chlonac z cierpliwoscia ojca obserwujacego nieznosne, ale drogie mu dzieci.
Nagle wsrod wirujacych swiatel cos blysnelo. Przy stojacym w pewnej odleglosci stoliku ktos zapalil duza, sztormowa zapalke, po czym zgasil ja i zaraz zapalil nastepna, ale i te rowniez szybko zgasil, az wreszcie zapalil trzecia, ktora przytrzymal przy dlugim, czarnym papierosie. Blyski otwartego ognia przyciagnely uwage mnicha, ktory obrocil powoli glowe w kierunku plomienia i nedznie ubranego, nie ogolonego Chinczyka zapalajacego papierosa. W chwili gdy spotkaly sie ich oczy, kaplan ledwie dostrzegalnie skinal glowa, otrzymujac taka sama odpowiedz. Zaraz potem zapalka zgasla.
Kilka sekund pozniej stonk zajmowany przez ubogo odzianego mezczyzne z papierosem stanal nagle w plomieniach. Plomienie blyskawicznie ogarnely wszystkie znajdujace sie na stoliku papierowe przedmioty: serwetki, karte potraw i plecione koszyczki. Chinczyk wrzasnal przerazliwie i z donosnym hukiem przewrocil stolik, w kierunku ktorego natychmiast rzucili sie krzyczacy wnieboglosy kelnerzy. Siedzacy dookola goscie zerwali sie w panice z miejsc, gdy pelznace po podlodze jezyki blekitnego ognia dosiegly ich stop. Zamieszanie wzroslo jeszcze bardziej, kiedy ludzie zaczeli na wlasna reke, glownie za pomoca obrusow, tlumic niewielkie ogniska pozaru. Wlasciciel machal rozpaczliwie rekami wrzeszczac co sil w plucach, ze zadnego niebezpieczenstwa juz nie ma i ze wszystko jest pod kontrola, zespol zas gral z jeszcze wieksza werwa, by sciagnac na siebie uwage tlumu i odwrocic ja od obszaru ogarnietego slabnacym powoli zamieszaniem.
Jednak chwile potem zamieszanie wybuchlo ze zdwojona intensywnoscia. Dwaj kelnerzy zderzyli sie z nedznie ubranym Zhongguo renem, ktorego nieuwaga i zbyt duze zapalki staly sie przyczyna nieszczescia, a on zareagowal blyskawicznymi ciosami Wing Chun;
wyprostowane dlonie uderzyly w lopatki i gardla, a stopy w zoladki, odrzucajac dwoch shi-ji w krag klientow otaczajacych miejsce zdarzenia. Ow pokaz fizycznej przemocy wzmogl panike i chaos. Otyly wlasciciel ryczac wsciekle rzucil sie na siewce zametu, lecz natychmiast zatoczyl sie do tylu, obezwladniony celnym ciosem w zebra. Niechlujny Zhongguo ren zlapal nastepnie krzeslo i cisnal nim w krzyczacych przerazliwie ludzi, ktorzy usilowali podtrzymac slaniajacego sie grubasa; w wir walki rzucili sie trzej kolejni kelnerzy, idac w sukurs swojemu chlebodawcy. Mezczyzni i kobiety, jeszcze kilka sekund temu poprzestajacy na glosnym krzyku, teraz puscili w ruch ramiona, zasypujac gradem uderzen kazdego, kto znalazl sie w poblizu, by w ten sposob wywalczyc sobie troche miejsca. Sprawca zamieszania zerknal szybko w kierunku stolika przy scianie: mnich zniknal.
Zhongguo ren chwycil kolejne krzeslo i roztrzaskawszy je o podloge cisnal w tlum odlamane nogi. Potrzebowal jeszcze tylko kilku chwil, ale od tych chwil zalezalo wszystko.
Mnich uchylil drzwi w scianie znajdujace sie w glebi pomieszczenia obok wejscia do kabaretu, przeslizgnal sie przez nie i natychmiast zamknal je za soba, dostosowujac wzrok do polmroku panujacego w dlugim, waskim korytarzu. Prawa reke trzymal sztywno pod pola kaftana, lewa zas, przylozona do piersi, takze kryla sie pod bialym materialem. Jakies siedem metrow dalej w glebi korytarza stal oparty o sciane mezczyzna, ktory drgnal na widok mnicha, przyjmujac czujna postawe i wyciagajac z tkwiacej pod ramieniem kabury ciezki, wielkokalibrowy pistolet. Swiatobliwy maz skinal lagodnie glowa i ruszyl w jego kierunku spokojnym, pelnym gracji krokiem.
– Emituofo, Emituofo – powiedzial cicho. – Wszystko jest pograzone w spokoju, albowiem tak sobie zycza duchy.
– Jou matyeh? – Mezczyzna pilnowal drzwi. Wysunal przed siebie bron i zadawal pytania w gardlowym kantonskim dialekcie z polnocnych prowincji. – Pomyliles droge, mnichu? Co tutaj robisz? Odejdz stad! Nie powinienes tutaj byc!
– Emituofo, Emituofo…
– Musisz stad wyjsc! Natychmiast!
Straznik nie mial najmniejszych szans. Mnich blyskawicznym ruchem wyszarpnal spod kaftana dlugi, ostry jak brzytwa sztylet i uderzyl w sciskajaca pistolet reke, o malo jej nie odcinajac, po czym rozchlastal straznikowi gardlo idealnie prostym, niemal chirurgicznym cieciem. Glowa mezczyzny poleciala bezwladnie do tylu, a z okropnej rany trysnela fontanna krwi. Straznik osunal sie bezwladnie na podloge.
Przebrany za mnicha zabojca pewnym ruchem wsunal sztylet za pole kaftana, po czym spod przewieszonych przez ramie snieznobialych fald wyciagnal lekki pistolet maszynowy uzi; zakrzywiony magazynek miescil wiecej pociskow, niz bylo mu potrzebne. Unioslszy stope uderzyl w drzwi z sila gorskiego kota i wpadl do wnetrza, gdzie ujrzal to, co spodziewal sie zobaczyc.
Pieciu mezczyzn – wszyscy Zhongguo ren – siedzialo dokola stolu zastawionego dzbankami z herbata i szklaneczkami napelnionymi mocna whisky. Nigdzie nie bylo zadnej kartki papieru, notesu ani przyborow do pisania, tylko uwazne oczy i uszy. Teraz w oczach pojawilo sie zaskoczenie, twarze zas wykrzywil grymas potwornego przerazenia. Dwaj sposrod doskonale ubranych rozmowcow zerwali sie z krzesel, siegajac pod poly swych nienagannie skrojonych marynarek, jeden dal nura pod stol, natomiast dwaj pozostali odskoczyli, przyciskajac sie plecami do wylozonych jedwabiem scian. Blagali spojrzeniami o litosc, choc doskonale wiedzieli, ze ich prosba nie zostanie spelniona. Z lufy pistoletu maszynowego posypal sie grad pociskow szarpiacych ciala, roztrzaskujacych czaszki, rozrywajacych szeroko otwarte w niemym krzyku usta. Sciany, podloga i stol pokryly sie szkarlatnymi plamami smierci. Wkrotce potem bylo juz po wszystkim.
Morderca przypatrywal sie przez chwile swemu dzielu, po czym, usatysfakcjonowany, przykleknal obok duzej kaluzy krwi i przez kilka sekund wodzil po niej palcem. Nastepnie wyciagnal z lewego rekawa kaftana skrawek czarnego materialu i przykryl nim wykonany napis, po czym podniosl sie, wyszedl pospiesznie z pokoju i pobiegl slabo oswietlonym korytarzem, rozpinajac po drodze bialy kaftan. Kiedy znalazl sie przy drzwiach prowadzacych do wnetrza lokalu, wsunal sztylet do wiszacej u pasa pochwy, naciagnal na glowe kaptur i sciskajac oburacz poly swej bialej szaty wkroczyl do pomieszczenia, w ktorym nadal panowal potworny chaos. Ale nie bylo w tym nic dziwnego:
opuscil je zaledwie trzydziesci sekund temu, a jego czlowiek byl bardzo dobrze wyszkolony.
– Faai di! – krzyknal nedznie ubrany, nie ogolony wiesniak z Kantonu. Pojawil sie w odleglosci trzech metrow od mnicha, przewrocil kolejny stolik i rzucil na podloge plonaca zapalke. – Zaraz przyjedzie policja! Widzialem, jak barman rozmawial przez telefon!
Zabojca blyskawicznie zdarl z siebie kaftan wraz z kapturem.