W blasku wirujacych dziko swiatel jego twarz wygladala rownie makabrycznie, jak twarze czlonkow rockowego zespolu: pokrywal ja gruby makijaz, nadajacy oczom skosny ksztalt, a skorze nienaturalny brazowy odcien.
– Idz przodem! – rozkazal wiesniakowi, rzucajac na podloge przy drzwiach swoj stroj i pistolet maszynowy. Szybkim ruchem sciagnal z dloni gumowe, chirurgiczne rekawiczki, ktore wcisnal do kieszeni spodni.
Dla obslugi lokalu przy Golden Mile decyzja o wezwaniu policji nie nalezala do najlatwiejszych, albowiem w takim wypadku zawsze grozily surowe kary za zaniedbanie obowiazkow oraz narazenie na niebezpieczenstwo zycia i zdrowia turystow. Policja zdawala sobie sprawe z podejmowanego przez personel ryzyka, wiec jesli otrzymywala juz wezwanie, przybywala w mgnieniu oka. Morderca pobiegl za Chinczykiem do wyjscia, gdzie klebil sie w panice przerazliwie wrzeszczacy tlum. Poslugujacy sie kantonskim dialektem czlowiek byl prawdziwym silaczem; po jego ciosach ciala momentalnie osuwaly sie na podloge, dzieki czemu po chwili obaj mezczyzni wypadli na ulice. Tam takze zebral sie tlum, zadajacy pytania, rzucajacy przeklenstwa i wyrazajacy glosno wspolczucie. Kiedy przedarli sie przez podekscytowana gawiedz, dolaczyl do nich czekajacy na zewnatrz niski, muskularny Chinczyk. Chwyciwszy za ramie bylego mnicha wciagnal go w najwezsza z bocznych alejek, gdzie wydobyl spod ubrania dwa reczniki; jeden byl miekki i suchy, drugi zas, schowany w plastykowym woreczku, cieply i wilgotny.
Morderca zaczal energicznie wycierac twarz mokrym recznikiem, szczegolna uwage poswiecajac skorze dokola oczu i policzkom. Nastepnie zajal sie skroniami i czolem, scierajac z bialej skory brazowy makijaz, a potem wytarl sie do sucha drugim recznikiem, przygladzil ciemne wlosy i poprawil niebieski krawat, uzupelniajacy jego stroj, ktory skladal sie z kremowej koszuli, granatowej kurtki i miekkich spodni.
– Jau! – rozkazal swoim dwom wspolnikom. Natychmiast odwrocili sie i znikneli w tlumie.
Samotny, starannie ubrany bialy mezczyzna ruszyl wolnym krokiem na przechadzke po wypelnionej orientalnymi atrakcjami ulicy.
We wnetrzu kabaretu podekscytowany wlasciciel wymyslal barmanowi, ktory wezwal jingcha, jego durna glowa w tym, zeby zaplacic wszystkie kary! Ku zdumieniu oszolomionych gosci zamieszanie blyskawicznie wygaslo i teraz kelnerzy uspokajali klientow, poklepujac ich po ramionach, uprzatajac szczatki porozbijanych mebli oraz podsuwajac nowe krzesla i szklaneczki darmowej whisky. Zespol muzyczny skoncentrowal sie na najswiezszych przebojach; spokoj wrocil do sali rownie szybko, jak niedawno z niej zniknal. Wlasciciel mial nadzieje, iz policja przyjmie jego wyjasnienie, ze niedoswiadczony barman wzial nieco glosniejsze zachowanie jednego z podchmielonych gosci za poczatek powaznego zamieszania.
Nagle z glowy otylego, ubranego w smoking mezczyzny zniknely wszystkie mysli dotyczace kar i klopotow z wladzami, jego spojrzenie bowiem padlo na niepozorna sterte bialego materialu lezaca przy drzwiach prowadzacych do usytuowanych na zapleczu, prywatnych gabinetow. Bialy material… Mnich? Drzwi! Laoban! Spotkanie! Lapiac z trudem powietrze, z twarza pokryta potem, pulchny wlasciciel popedzil przez sale w kierunku drzwi. Kiedy znalazl sie przy porzuconym ubraniu, ukleknal i na chwile w ogole przestal oddychac, ujrzal bowiem wylaniajaca sie spomiedzy bialych fald kolbe pistoletu maszynowego. Jego przerazenie osiagnelo apogeum, kiedy dostrzegl na materiale wyrazne krople swiezej krwi.
– Go hai matyeh? – Pytanie zostalo zadane przez mezczyzne rowniez odzianego w smoking, ale nie przepasanego swiadczaca o jego randze szarfa. Byl to brat wlasciciela, pelniacy jednoczesnie funkcje jego pierwszego zastepcy. – Na Jezusa bialych ludzi! – wykrzyknal zduszonym glosem, gdy zobaczyl bron lezaca na zbryzganym krwia ubraniu.
– Chodz! – polecil wlasciciel, zrywajac sie na nogi i kierujac w strone drzwi.
– A policja? – przypomnial mu brat. – Ktos musi zostac, zeby z nimi rozmawiac, uspokoic ich. Musimy zrobic, co sie tylko da!
– Mozliwe, ze jedyne, co bedziemy mogli zrobic, to podac im na tacy nasze glowy! Szybko!
Pierwszy dowod potwierdzajacy jego obawy znalezli natychmiast, gdy tylko weszli do slabo oswietlonego korytarza. Zaszlachtowany straznik lezal w kaluzy krwi, sciskajac bron w niemal odcietej od ciala dloni. Widok wnetrza gabinetu stanowil dowod ostateczny: piec zakrwawionych, lezacych w dramatycznych pozach cial. Jedno z nich, o czesciowo roztrzaskanej kula czaszce, szczegolnie przyciagnelo uwage zaszokowanego wlasciciela lokalu, ktory nachylil sie i otarl chusteczka zakrwawiona twarz.
– Juz po nas… – wyszeptal. – Jestesmy martwi. Koulun, Hongkong, wszyscy.
– Co ty wygadujesz?
– Ten czlowiek to wicepremier Chin, nastepca samego Przewodniczacego!
– Tutaj! Spojrz! – Jego brat rzucil sie w kierunku nieruchomego ciala laobana. Na podlodze obok zwlok lezala duza, czarna chustka, starannie rozprostowana i przesiaknieta w wielu miejscach krwia. Zastepca wlasciciela podniosl ja i rozdziawil szeroko usta na widok ukrytego pod spodem, wykonanego w szkarlatnej kaluzy napisu:
JASON BOURNE.
Wlasciciel odskoczyl jak dzgniety nozem.
– Na Boga bialych ludzi! – wykrzyknal, drzac na calym ciele. – On wrocil! Zabojca jest znowu w Azji! Jason Bourne wrocil!
ROZDZIAL 2
Slonce skrylo sie wlasnie za gorami Sangre de Cristo w srodkowym Colorado, kiedy z rozswietlajacej horyzont oslepiajacej poswiaty wypadl z rykiem silnikow smiglowiec Kobra i pognal w dol, ku linii cienia pokrywajacej sie z granica lasu. Betonowe ladowisko znajdowalo sie w odleglosci kilkudziesieciu metrow od duzego, kwadratowego budynku z grubych bali, o malych oknach osadzonych w drewnianych ramach. Oprocz baraku z generatorami i zamaskowanych anten nie widac bylo zadnych innych konstrukcji. Rosnace gesto drzewa tworzyly wysoka sciane, chroniaca teren przed niepowolanymi spojrzeniami.
Piloci tej dysponujacej ogromna zdolnoscia manewrowa maszyny rekrutowali sie sposrod kadry oficerskiej bazy Cheyenne w Colorado Springs. Wszyscy zostali zatwierdzeni przez Rade Bezpieczenstwa Narodowego w Waszyngtonie, a najnizszy ranga mial stopien pulkownika. Nigdy z nikim nie rozmawiali o swoich lotach do ukrytego w gorach budynku, a jego polozenie nie bylo zaznaczone na zadnych mapach. Piloci otrzymywali kurs droga radiowa, kiedy helikoptery wisialy juz w powietrzu. Ani swoi, ani tym bardziej obcy nie byli w stanie przechwycic docierajacych do tego miejsca lub opuszczajacych je informacji. Utajnienie bylo calkowite, bo po prostu nie moglo byc inne. Odosobniona budowla powstala z mysla o tych, ktorzy tworzyli strategiczne plany i ktorych zadania byly czesto tak delikatnej natury i dotyczyly tak istotnych dla calego swiata kwestii, ze ludziom tym nie wolno bylo nigdzie razem sie pokazywac. Zakaz dotyczyl takze sasiadujacych gabinetow, o ktorych wiedziano, ze sa ze soba polaczone. Ciekawskie oczy, nalezace zarowno do przyjaciol, jak i wrogow, byly przeciez wszedzie. Gdyby ktores z nich zobaczylo tych ludzi razem, zostaloby to natychmiast odpowiednio zinterpretowane, a uwaga podwojona. Nieprzyjaciel byl czujny, sprzymierzency zas strzegli zazdrosnie swych tajemnic.
Drzwiczki Kobry otworzyly sie i stalowe schodki siegnely betonowej, oswietlonej blaskiem reflektorow nawierzchni ladowiska. Ze smiglowca wyszedl jakis mocno oszolomiony mezczyzna, ktoremu towarzyszyl czlowiek w mundurze generala majora. Cywil byl szczuply, w srednim wieku, ubrany w prazkowany garnitur, biala koszule i wzorzysty krawat. Mimo ostrych podmuchow wiatru wzniecanego przez wirujace jeszcze smiglo jego starannie uczesane wlosy nie drgnely nawet o milimetr. Przepusciwszy generala poszedl za nim betonowa sciezka prowadzaca do drzwi w scianie budynku; drzwi otworzyly sie, kiedy tylko dwaj mezczyzni do nich dotarli, lecz do srodka wszedl jedynie cywil. General skinal glowa w sposob, w jaki starzy zolnierze pozdrawiaja wysoko postawionych cywilow lub rownych sobie stopniem oficerow.
– Milo bylo pana poznac, panie McAllister – powiedzial. – Z powrotem odwiezie pana ktos inny.
– Pan nie wchodzi? – zdziwil sie cywil.
– Nigdy tam nie bylem – odparl z usmiechem general. – Moim zadaniem bylo tylko sprawdzic, czy pan to na