o sciane.
– Mam! – wrzasnal, trzymajac w dloni arkusz papieru. – Jestem pewien, ze mam!
– Uspokoj sie, Edwardzie. Mow zrozumiale.
– Chinska delegacja! – wrzasnal McAllister resztka tchu, podbiegajac do dyplomaty i wtykajac mu papier. – Jej szefem jest czlowiek nazwiskiem Lao Xing! Jego zastepca general Yunshen! To ludzie wplywowi, ktorzy przez cale lata przeciwstawiali sie Sheng Chouyangowi, otwarcie wystepujac przeciwko jego polityce w Komitecie Centralnym! Ich wlaczenie do delegacji uznano za oznake zaakceptowania przez Shenga rownowagi sil; dowod uczciwego postepowania wobec starej gwardii.
– Na litosc boska, co chcesz przez to powiedziec?
– Nie chodzi o gubernatora! Nie tylko o niego! O nich wszystkich! Jednym ruchem eliminuje dwoch najmocniejszych przeciwnikow w Pekinie i oczyszcza droge dla siebie. A potem, jak to ujales, wciska tutaj swoja izbe obrachunkowa, swoich taipanow, w okresie destabilizacji obu rzadow!
Havilland zerwal sluchawke z widelek. – Dajcie mi Lina na Kai Tak! – rozkazal telefoniscie w centrali. – Szybko!… Prosze z majorem Linem. Natychmiast!… Co to znaczy, ze go nie ma? Gdzie on jest?… Kto mowi?… Tak, wiem, kim jestes. Sluchaj mnie, i to uwaznie! Nie gubernator jest celem, jest znacznie gorzej. Takze dwoch czlonkow delegacji chinskiej. Rozdzielcie wszystkich… Wiecie o tym?… Czlowiek z Mosadu? Co, u diabla… Nie bylo takiego porozumienia, nie moglo byc!… Tak, oczywiscie, wylaczam sie. – Dyplomata dyszac gwaltownie, z pobruzdzona blada twarza, popatrzyl na sciane i przemowil ledwie slyszalnym glosem. – Wykryli to, Bog wie jak, i podejmuja natychmiast przeciwdzialania… Kto? Na litosc boska, kto to byl?
– Nasz Jason Bourne – odrzekl spokojnie McAllister. – On tu jest.
Na ekranie telewizyjnym oddalona limuzyna jednym szarpnieciem zatrzymala sie w miejscu, pozostale zas rozproszyly sie w ciemnosci. Ze stojacego wozu wybiegly w panice ludzkie postacie, a w pare sekund pozniej ekran wypelnilo oslepiajace swiatlo wybuchu.
– On jest tutaj – powtorzyl szeptem McAllister. – Jest tutaj!
ROZDZIAL 21
Motorowka podskakiwala gwaltownie w ciemnosci wsrod tropikalnej ulewy. Dwuosobowa zaloga wylewala wode, nieustannie przelewajaca sie przez burty, a posiwialy kapitan, chinsko-portugalski mieszaniec, mruzac oczy wypatrywal drogi przez duze okna kabiny, powoli zblizajac sie do czarnych konturow wyspy. Bourne i d'Anjou stali po obu stronach wlasciciela lodzi. Odezwal sie Francuz podnoszac glos, by przekrzyczec ulewe:
– Wedlug ciebie, jak daleko jestesmy od brzegu?
– Jakies dwiescie metrow, plus minus dziesiec do dwudziestu – odparl kapitan.
– Czas na swiatlo. Gdzie je masz?
– W szafce kolo ciebie. Z prawej strony. Jeszcze siedemdziesiat piec metrow i zatrzymuje sie. Metr dalej, i przy tej pogodzie skaly moga sie okazac niebezpieczne.
– Musimy sie dostac na brzeg! – krzyknal Francuz. – To bezwarunkowo konieczne, juz ci mowilem.
– Tak, ale zapomniales mi powiedziec, ze bedzie ta ulewa i te fale. Dziewiecdziesiat metrow i dalej mozecie poplynac lodka. Ma mocny silnik, dostaniecie sie na wyspe.
– Merde! – prychnal d'Anjou otwierajac szafke i wyciagajac swiatlo sygnalowe. – Wiec bedziemy mieli sto metrow albo i wiecej.
– W zadnym wypadku nie mniej niz piecdziesiat, to ci powiedzialem.
– A po drodze jest gleboka woda!
– Czy mam zawrocic do Makau?
– I dac sie zestrzelic patrolom? Placisz, kiedy sie nalezy, albo nie docierasz do celu! Wiesz o tym!
– Nie wiecej niz sto metrow.
Rozdrazniony d'Anjou kiwnal glowa i podniosl swiatlo sygnalowe na wysokosc piersi. Nacisnal i natychmiast puscil guzik; na krotka chwile niesamowity, ciemnoniebieski blysk rozjasnil okno sterowki. W pare sekund pozniej podobny niebieski sygnal na brzegu wyspy mozna bylo dostrzec przez pokryta kroplami deszczu szybe.
– Widzisz, mon capitaine, gdybysmy nie przybyli na spotkanie, ta nedzna lajba zostalaby zestrzelona z morza.
– Dzis po poludniu bardzo ci sie podobala! – odparl sternik, goraczkowo krecac kolem.
– To bylo wczoraj po poludniu. W tej chwili jest pierwsza trzydziesci w nocy, a ja wreszcie pojalem twoje zlodziejskie metody.
D'Anjou odlozyl latarnie sygnalowa do szafki i spojrzal na Bourne'a, ktory odwzajemnil spojrzenie. Kazdy z nich robil to samo, co niegdys wielokrotnie w czasach „Meduzy”: sprawdzal ubior i wyposazenie partnera. Obaj mieli na sobie spodnie, swetry i cienkie gumowe czepki plywackie, wszystko w czarnym kolorze. Swe zwykle ubrania trzymali zwiniete w plociennych torbach. Oprocz pistoletu Jasona i mniejszego, bo kalibru 22, jakim poslugiwal sie Francuz, mieli noze w pochwach, wszystko dobrze ukryte.
– Podplyn tak blisko, jak mozesz – zwrocil sie d'Anjou do kapitana. – I zapamietaj sobie, ze ostatniej raty nie otrzymasz, jesli cie tu nie bedzie, gdy wrocimy.
– A jesli oni zabiora pieniadze, a was zabija?! – wykrzyknal kapitan, krecac kolem sterowym. – Bede zrobiony na szaro!
– Wzruszyles mnie – zauwazyl Bourne.
– Tego sie nie obawiaj – odrzekl Francuz, groznie spogladajac na Chinczyko-Portugalczyka. – Mialem do czynienia z tym czlowiekiem wielokrotnie w ciagu wielu miesiecy. Tak ja ty jest sternikiem szybkiej lodzi i kropka w kropke takim samym zlodziejem. Napycham jego marksistowskie kieszenie do tego stopnia, ze jego kochanki zyja jak konkubiny czlonkow Komitetu Centralnego. Ponadto podejrzewa on, ze wszystko zapisuje. Jestesmy w rekach Boga, a moze nawet lepszych.
– W takim razie zabierzcie swiatlo – mruknal niechetnie kapitan. – Moze wam sie przydac, a nic mi po was, jesli wpadniecie na mielizne albo rozwalicie sie na skalach.
– Twoja troska o nas doprowadza mnie do lez – oswiadczyl d'Anjou wyciagajac latarnie i kiwajac glowa na Jasona. – Zaznajomimy sie z lodka i jej silnikiem.
– Silnik jest przykryty grubym plotnem. Nie zapalajcie go, poki nie bedziecie na wodzie!
– A skad mamy wiedziec, ze zaskoczy? – spytal Bourne.
– Bo chce dostac moje pieniadze, panie Milczacy.
Krotki przejazd na brzeg przemoczyl ich do nitki. Obaj kurczowo trzymali sie lodki, aby nie wyleciec za burte, Jason obu bokow, a d'Anjou steru i rufy. Otarli sie o podwodna rafe. Metal zazgrzytal o kamien; Francuz przerzucil gwaltownie ster na prawa burte, dodajac gazu do maksimum.
Dziwny, ciemnoniebieski blysk raz jeszcze pojawil sie na brzegu. W mokrej ciemnosci zboczyli z kursu; d'Anjou skierowal lodz w strone sygnalu i po paru minutach kil poszorowal po dnie. Francuz przycisnal drazek sterowy podnoszac silnik przyczepny, a Bourne przeskoczyl przez burte chwytajac za cumke i wyciagajac lodke na plaze.
Na moment zaparlo mu dech, gdy tuz przy nim nagle pojawila sie ludzka postac, chwytajac za linke.
– Cztery rece lepsze sa niz dwie – wrzasnal obcy, Azjata, doskonala angielszczyzna, i to angielszczyzna z amerykanskim akcentem.
– Jestes naszym kontaktem?! – odwrzasnal zdumiony Jason zastanawiajac sie, czy szum deszczu i fal nie przytepil jego sluchu.
– Co za niedorzeczne okreslenie! – krzyknal czlowiek. – Jestem po prostu przyjacielem!
Piec minut pozniej, zabezpieczywszy lodke, cala trojka ruszyli przez geste nadbrzezne zarosla, ktore nagle zastapily karlowate drzewka.,,Przyjaciel” zmontowal prymitywna oslone z lodziowej plandeki; malenkie ognisko, niewidoczne z tylu ani z boku, oswietlilo gesty las znajdujacy sie przed nimi. Cieplo bylo mile widziane; Bourne i d'Anjou zziebli na wietrze i ulewnym deszczu. Usiedli po turecku wokol ognia, a Francuz odezwal sie do umundurowanego Chinczyka.
– To naprawde nie bylo konieczne, Gamma…
– Gamma! – wybuchnal Jason.
– Siegnalem do pewnych tradycji z naszej przeszlosci. Delta. Oczywiscie moglem uzyc imienia „Tango” albo
