intensywnym makijazem. Na glowie miala duzy kapelusz z piorami australijskiej kakadu. Mozna by ja uznac za karykature, gdyby nie duze oczy spogladajace spod kosmykow siwych wlosow, niedokladnie przefarbowanych na rudo – madre, tryskajace zywotnoscia i humorem. Odnosilo sie wrazenie, ze jej spojrzenie mowilo do wszystkich, ktorzy na nia patrzyli: 'Wybaczcie mi, mes amis, ale on chce, zebym tak wygladala, a mnie tylko na tym zalezy. Merde mnie obchodzi, co sobie o mnie myslicie'.
– Il est ici, mon capitaine – oznajmil steward kapitanowi, ktory czekal w drzwiach maszyny na dwoje wsiadajacych wczesniej niz inni pasazerow. Pilot nachylil sie nisko i dotknal ustami lewej dloni kobiety, a nastepnie wy prostowal sie i zasalutowal towarzyszacemu jej siwowlosemu, lysiejacemu mezczyznie z wpieta w klape marynarki miniaturka Legii Honorowej.
– To dla mnie wielki zaszczyt, monsieur – powiedzial kapitan. – Dowodze tym samolotem, ale oddaje sie pod panskie rozkazy. – Uscisneli sobie dlonie. – Prosze sie nie krepowac, jesli jest cos, co ja i moja zaloga moglibysmy zrobic dla uprzyjemnienia panstwu podrozy.
– Jest pan bardzo mily.
– Wszyscy jestesmy panskimi dluznikami, cala Francja…
– Naprawde, to nic takiego…
– Byc odznaczonym przez samego Wielkiego Charles'a jako bohater Ruchu Oporu to naprawde jest cos, monsieur. Lata nie sa w stanie przycmic panskiej chwaly. – Kapitan strzelil palcami na trzy stewardesy czekajace w pustej jeszcze kabinie pierwszej klasy. – Szybko, mesdemoisellesl Prosze zajac sie dzielnym bojownikiem o wolnosc Francji i jego malzonka.
Dwoje starych ludzi zostalo z honorami odprowadzonych na przod kabiny, gdzie kobiete przesadzono ostroznie z wozka na fotel przy przejsciu, a mezczyznie wskazano sasiedni, przy oknie. Na rozkladanym stoliku pojawila sie butelka dobrze schlodzonego bialego wina. Kapitan wzniosl toast na czesc szacownych gosci i odszedl do swoich obowiazkow; kobieta mrugnela z rozbawieniem do swego meza. Po chwili na poklad maszyny zaczeli wchodzic pozostali pasazerowie. Niektorzy sposrod nich zerkali z szacunkiem w kierunku siedzacej w pierwszym rzedzie pary, dotarly do nich bowiem krazace po stanowisku Air France plotki: 'Wielki bohater… Sam Wielki Charles… W Alpach sam jeden powstrzymal szesciuset szkopow, a moze szesc tysiecy? Nie pamietam…'
Kiedy ogromny samolot oderwal sie z lekkim szarpnieciem od nawierzchni pasa startowego, 'wielki bohater' – ktorego jedyne bohaterskie czyny, jakie mogl sobie przypomniec z lat spedzonych w Ruchu Oporu, sprowadzaly sie do kradziezy, walki o przetrwanie, zniewazania zony i trzymania sie z daleka od wszystkich armii, ktore moglyby zaciagnac go w swoje szeregi – siegnal do kieszeni po dokumenty. Z fotografii w paszporcie spogladala na niego znajoma twarz, lecz cala reszte – nazwisko, date i miejsce urodzenia, zawod – widzial po raz pierwszy w zyciu, dolaczona zas lista zaszczytow i odznaczen budzila autentyczny respekt. Zaden z nich nie mial potwierdzenia w rzeczywistosci, niemniej jednak, a raczej wlasnie dlatego postanowil dokladnie przestudiowac cala liste, zeby przynajmniej moc skromnie skinac glowa, kiedy ktos zacznie wspominac jego zaslugi. Zapewniono go, ze czlowiek, do ktorego kiedys nalezalo zarowno nazwisko, jak i bohaterski zyciorys, nie mial zadnych krewnych, mial niewielu znajomych i zniknal bez sladu ze swego mieszkania w Marsylii. Nalezalo przypuszczac, ze wybral sie w podroz dookola swiata, z ktorej postanowil juz nie wrocic.
Wyslannik Szakala spojrzal na widniejace w paszporcie nazwisko. Musi je zapamietac i reagowac odpowiednio, kiedy ktos je wymieni. Nie powinno mu to nastreczyc zadnych trudnosci, bo nazwisko bylo bardzo pospolite, ale na wszelki wypadek powtarzal je w myslach raz za razem:
Jean Pierre Fontaine, Jean Pierre Fontaine, Jean Pierre Fontaine…
Jakis dzwiek! Ostry, szorstki, obcy na tle ledwo slyszalnych odglosow pograzonego w nocnym snie hotelu. Bourne chwycil lezacy przy poduszce pistolet, stoczyl sie z lozka na podloge i przywarl do sciany. Znowu! Tym razem pojedyncze, mocne uderzenie w drzwi apartamentu. Potrzasnal glowa, usilujac sobie przypomniec… Aleks? 'Zapukam raz'. Jason podkradl sie do drzwi i przycisnal do nich ucho.
– Tak?
– Otworz te cholerne drzwi, zanim ktos mnie zobaczy! – uslyszal przy tlumiony glos Conklina.
Bourne zrobil to i emerytowany oficer wywiadu wszedl, utykajac, do pokoju. Trzymal laske tak, jakby jej nienawidzil.
– Czlowieku, zupelnie wyszedles z wprawy! – wysapal, przysiadlszy na krawedzi lozka. – Stalem tam i walilem co najmniej od kilku minut.
– Nic nie slyszalem.
– Delta by mnie uslyszal, podobnie jak Jason Bourne. Ty zachowales sie jak David Webb.
– Daj mi jeszcze jeden dzien, a nie zostanie po nim nawet sladu!
– Slowa. Wole, kiedy dzialasz, a nie mielesz ozorem.
– W takim razie sam przestan mlec ozorem i powiedz mi, co cie tu sprowadza o tej godzinie… A propos, ktora jest wlasciwie?
– Kiedy spotkalem sie z Cassetem, byla trzecia dwadziescia. Musialem przedzierac sie przez jakies paskudne zarosla i przelezc przez ten cholerny plot…
– Co takiego?
– Przeciez slyszysz: przez plot. Sprobuj sam to zrobic, tylko najpierw oblej sobie noge szybko schnacym betonem… I pomyslec, ze w szkole sredniej bylem najlepszy w biegu na piecdziesiat jardow!
– Daruj sobie dygresje. Co sie stalo?
– Oho, znowu slysze Webba.
– Powiedz mi wreszcie, co sie stalo! A tak przy okazji: kim jest ten Casset, o ktorym bez przerwy mowisz?
– Jedyny czlowiek, ktoremu moge ufac w Wirginii. On i moze jeszcze Valentino.
– Kto to taki?
– Analitycy, ale nie pedaly.
– Co takiego?
– Niewazne. Boze, alez mi sie chce lac…
– Aleks, dlaczego tu przyszedles?
Conklin spojrzal Bourne'owi prosto w twarz i gniewnie zacisnal dlon na lasce.
– Zdobylismy informacje o naszych filadelfijczykach.
– Kim sa? Wlasnie dlatego?
– Nie, nie dlatego. To bardzo interesujace, ale nie dlatego do ciebie przyszedlem.
– Wiec dlaczego? – Jason powtorzyl po raz kolejny pytanie i usiadl ze zmarszczonymi brwiami w stojacym przy oknie fotelu. – Moj nadzwyczaj inteligentny przyjaciel z Kambodzy, i nie tylko, nie przelazi przez ploty o trzeciej nad ranem, jesli nie ma ku temu jakiegos konkretnego powodu.
– Mialem taki powod.
– Nic mi to nie wyjasnia.
– DeSole.
– Jakiez znowu the sole?
– Nie 'the', tylko 'de'. DeSole.
– Nie nadazam za toba.
– To glowny klucznik w Langley. Wie o wszystkim, co sie tam dzieje, a nic nie moze sie dziac bez jego osobistej zgody i aprobaty.
– W dalszym ciagu nic nie rozumiem.
– Wpadlismy w cholerne gowno.
– Niewiele mi to mowi.
– Znowu Webb.
– Czy wolisz, zebym trzasnal cie w kark?
– Juz dobrze, dobrze. Pozwol mi zlapac troche tchu w piersi. – Conklin oparl laske na dywanie. – Balem sie zaufac nawet windzie towarowej. Wysiadlem dwa pietra nizej i reszte przeszedlem na piechote.
– Dlatego ze wpadlismy w cholerne gowno?
– Wlasnie dlatego.
– Przez tego DeSole'a?
– Tak jest, panie Bourne. Steven DeSole, czlowiek, ktory ma dostep do wszystkich komputerow w Langley. Jedyna osoba bedaca w stanie wyciagnac z nich autentyczne dowody, ktore pozwolilyby ci wsadzic do mamra pod