pulsujacy blask elektrycznych swiec.
Pomysl. Przypomnij sobie. Byl w srodku tylko raz, lajac zartobliwie swego szwagra za to, ze wydal mase pieniedzy na cos nikomu niepotrzebnego.
'Przynajmniej jest oryginalna' – powiedzial wtedy St. Jacques.
'Wcale nie jest' – zaprotestowala Marie. 'Zupelnie tu nie pasuje'.
'Przypuscmy jednak, ze ktos otrzyma jakas zla wiadomosc, naprawde zla, rozumiecie…'
'Wtedy postaw mu drinka' – doradzil David.
'Wejdzcie do srodka. Na witrazach sa symbole pieciu religii, w tym sinto'.
'Lepiej nie pokazuj swojej siostrze rachunkow' – szepnal mu Webb.
Jak wygladalo wnetrze? Czy bylo tam drugie wyjscie? Nie, chyba nie… Tylko piec lub szesc rzedow lawek i balustrada przed czyms w rodzaju oltarza, a z tylu prymitywne witraze wykonane przez miejscowych artystow.
Ktos tam byl, ale kto? Izmael? Szukajacy ukojenia gosc pensjonatu? Ktos, kogo niespodziewanie dopadly mocno spoznione wyrzuty sumienia? Jason ponownie wyjal z kieszeni radio, uniosl je do ust i nacisnal przycisk.
– Johnny? – powiedzial cicho.
– Ciagle jestem na dachu.
– A ja przy kaplicy. Wchodze do srodka.
– Jest tam Izmael?
– Nie wiem. Ktos na pewno.
– Co sie stalo, Dave? Mowisz tak, jakbys…
– Nic takiego – przerwal mu Bourne. – Po prostu zameldowalem sie, zgodnie z umowa. Co jest za kaplica?
– Las.
– Jakies sciezki?
– Byla kiedys jedna, ale zarosla. Robotnicy schodzili nia do wody… Posle tam paru ludzi.
– Nie! Dam znac, jesli bede cie potrzebowal. Wylaczam sie. – Jason schowal radio i ponownie wpatrzyl sie w uchylone drzwi kaplicy.
Z wnetrza nie dobiegal zaden odglos. Przez szpare saczyl sie lagodny blask swiec. Bourne podkradl sie do krawedzi sciezki, zdjal kapelusz i aparaty fotograficzne, po czym wyjal z futeralu jedna z flar i wetknal za pasek, obok pistoletu. Siegnawszy do kieszeni marynarki po zapalniczke, wyprostowal sie i szybko, bezszelestnie podszedl do sciany budyneczku, sprawiajacego w tym otoczeniu przedziwne, nierzeczywiste wrazenie. Z flar nauczyl sie korzystac jeszcze dawno przed Manassas; trzynascie lat temu w Paryzu, na cmentarzu Rambouillet. A Carlos… Podkradl sie do drzwi, przycisnal twarz do futryny i powoli, ostroznie zajrzal do srodka.
Widok, ktory ujrzal, sprawil, ze na chwile wstrzymal oddech, czujac, jak ogarnia go najpierw wscieklosc, a potem niedowierzanie. Na wysokim podescie przed rzedami lsniacych lawek, przewieszony przez barierke, wisial Izmael. Z uchylonych ust kapala na podloge krew, wyciagniete bezwladnie rece dotykaly niemal posadzki, a twarz byla opuchnieta i pokryta sincami. Poczucie winy na moment sparalizowalo Jasona; wydawalo mu sie, ze slyszy slowa Starego Francuza: 'Moga zginac niewinni ludzie…'.
Boze, ten chlopak… Uwierzyl w obietnice, a otrzymal jedynie smierc. Co ja zrobilem…? Co mam teraz robic?
Z twarza mokra od potu i niemal nie widzacym spojrzeniem Bourne wyszarpnal zza paska flare, zdarl czerwony pasek i przylozyl zapalniczke. Oslepiajaco bialy plomien wystrzelil raptownie, syczac niczym stado wscieklych wezow. Jason cisnal flare i sam wskoczyl za nia, zatrzaskujac za soba ciezkie drzwi, po czym rzucil sie na podloge za ostatnim rzedem lawek, wyciagnal z kieszeni radio i wcisnal z calej sily guzik.
– Johnny, kaplica! Otocz ja!
Nie czekajac na odpowiedz, popelzl w kierunku bocznej sciany, sciskajac w reku pistolet i rozgladajac sie w poszukiwaniu szczegolow zapamietanych podczas swojej pierwszej wizyty. Jaskrawe swiatlo odbijalo sie od witrazy, zalewajac wnetrze roznokolorowymi, migoczacymi plamami. Nie mogl sie zmusic, zeby spojrzec ponownie na barierke i przewieszone przez nia cialo dziecka, ktore zabil… Po obu stronach podestu wisialy draperie, tworzac w ten sposob cos w rodzaju kulis. Pomimo szarpiacego go bolu Bourne odczuwal takze gleboka satysfakcje, a nawet cos w rodzaju uniesienia. Smiertelna gra zblizala sie do konca. Carlos stworzyl wymyslna pulapke, ale Kameleon wykorzystal ja przeciw niemu. Delta zwyciezyl! Za jedna z dwoch kotar kryje sie morderca z Paryza!
Bourne wstal z podlogi i przycisnawszy sie plecami do sciany, uniosl pistolet. Poslal dwie kule w lewa kotare, po czym przeskoczyl blyskawicznie na druga strone kaplicy, przykleknal i wystrzelil dwukrotnie w prawa.
Zza zaslony wytoczyla sie jakas postac; broczac obficie krwia, chwycila kurczowo material i sciagnela go na siebie, padajac na podloge. Bourne, krzyczac glosno, rzucil sie naprzod, naciskajac spust raz za razem, az wreszcie iglica uderzyla z suchym trzaskiem. W tej samej chwili rozlegla sie silna eksplozja; witraze po lewej stronie oltarza rozsypaly sie w drobny mak, a w jednym z otworow pojawila sie sylwetka czlowieka stojacego na zewnetrznym parapecie.
– Skonczyla ci sie amunicja – powiedzial Carlos do oszolomionego Bourne 'a. – Trzynascie lat, Delta, trzynascie paskudnych lat. Ale teraz nie bedzie zadnych watpliwosci, kto wygral.
Szakal uniosl bron i strzelil.
Rozdzial 17
W chwili gdy rozlegl sie huk wystrzalu, Bourne rzucil sie rozpaczliwie miedzy lawki, w tym samym momencie czujac w karku eksplozje goraco- lodowatego bolu. Padl na lsniace, brazowe deski i zsunal sie na podloge w objecia czekajacej na niego ciemnosci. Gdzies z bardzo daleka dobiegly go jeszcze jakies histeryczne glosy, a potem przestal slyszec i widziec cokolwiek.
David… – Tym razem nie byl to krzyk, lecz cichy glos, powtarzajacy z napieciem imie, ktorego nie chcial znac. – David, slyszysz mnie?
Bourne otworzyl oczy i natychmiast zdal sobie sprawe z dwoch faktow: po pierwsze, gardlo mial owiniete szerokim bandazem, a po drugie, lezal w ubraniu na lozku. W polu jego widzenia po prawej stronie pojawila sie zatroskana twarz Johna St. Jacques, po lewej zas czlowieka, ktorego nie znal. Byl to mezczyzna w srednim wieku, o spokojnym, nieruchomym spojrzeniu.
– Carlos… – wykrztusil z trudem Jason, odzyskujac glos. – To byl on!
– Jesli tak, to nadal jest na wyspie – oswiadczyl stanowczo St. Jacques. – Henry natychmiast kazal ja otoczyc, a nie minela jeszcze nawet godzina. Brzeg jest strzezony na calej dlugosci przez patrole, pozostajace przez caly czas w kontakcie radiowym i wzrokowym. Oficjalnie nazwal to 'cwiczeniami sil zwalczajacych przemyt narkotykow'. Przyplynelo kilka lodzi, ale zadna nie wyplynela i nie wyplynie.
– Kto to jest? – zapytal Bourne, spogladajac na nieznajomego mezczyzne.
– Lekarz – wyjasnil Johnny. – Jest moim przyjacielem, mieszka na stale w pensjonacie. Leczyl mnie w…
– Wydaje mi sie, ze powinnismy zachowac daleko idaca ostroznosc – przerwal mu doktor. – Poprosiles mnie o pomoc i dyskrecje i otrzymales je, ale zwazywszy na to, co sie stalo, a takze na to, ze twoj szwagier raczej nie pozostanie dlugo pod moja opieka, bedzie chyba lepiej, jesli mnie nie przedstawisz.
– Calkowicie sie z panem zgadzam, doktorze. – Jason skinal z trudem glowa, a zaraz potem podniosl ja raptownie, spogladajac na obu mezczyzn szeroko otwartymi, przerazonymi oczami. – Izmael! Zabilem go!
– Mylisz sie – odparl spokojnie St. Jacques. – Jest w fatalnym stanie, ale zyje. To silny chlopak, jak jego ojciec, i na pewno sie wylize. Przewieziemy go samolotem do szpitala na Martynice.
– Boze, przeciez to byl trup!
– Zostal okropnie skatowany – wyjasnil lekarz. – Polamane obie rece, masa zewnetrznych i wewnetrznych urazow, ale zgadzam sie z Johnem: to silny chlopak i z pewnoscia da sobie rade.
– Chce, zeby niczego mu nie brakowalo.
– Wszystko juz zalatwilem.
– To dobrze. – Bourne przeniosl spojrzenie na doktora. – Co ze mna?