To bardzo szczegolny klan, ci Lafontaine, pomyslala Marie, kierujac sie do glownej hali, zeby kupic bilet na polaczenie krajowe do Paryza. Teraz mogla nazywac sie tak, jak miala ochote.
Francois Bernardine obudzil sie gwaltownie i uniosl na lokciu, marszczac z niepokojem czolo. 'Jestem pewien, ze ona leci do Paryza!'. Tak powiedzial jej maz, ktory przeciez zna ja najlepiej. 'Nie ma jej na liscie pasazerow zadnego samolotu lecacego do Paryza'. To jego wlasne slowa. Paryz – ta nazwa powtarzala sie w obu zdaniach.
A jezeli nie chodzilo o Paryz?
Weteran Deuxieme zerwal sie z lozka. Przez waskie okna do wnetrza jego mieszkania saczylo sie blade swiatlo wczesnego poranka. Ogolil sie szybko – znacznie szybciej, niz tego sobie zyczyla jego twarz – po czym dokonczyl toalete, ubral sie i wyszedl z domu; za wycieraczka peugeota jak zwykle tkwil mandat. Teraz juz nie uda sie tego zalatwic jednym dyskretnym telefonem. Bernardine ciezko westchnal, wsadzil mandat do kieszeni i usiadl za kierownica.
Piecdziesiat osiem minut pozniej zatrzymal samochod na parkingu przed niepozornym, ceglanym budynkiem wchodzacym w sklad rozleglego kompleksu towarowego lotniska Orly. Znaczenie instytucji mieszczacej sie w budynku bylo odwrotnie proporcjonalne do jego wygladu: miescil sie tam bardzo wazny wydzial Departamentu Imigracji, znany jako Biuro Rejestracji Przylotow, w ktorym potezne komputery zapisywaly w swojej pamieci informacje o wszystkich osobach przybywajacych do Francji droga lotnicza. Deuxieme rzadko siegalo po te dane, ci ludzie bowiem, ktorzy je interesowali, korzystali najczesciej z innych srodkow komunikacji. Mimo to Bernardine czesto sie tu zjawial, postepujac w mysl zasady, ze najciemniej jest zawsze pod latarnia, a od czasu do czasu jego teoria zyskiwala potwierdzenie w rzeczywistosci. Zastanawial sie, czy tak bedzie rowniez tym razem.
Dziewietnascie minut pozniej znal juz odpowiedz: mial racje, ale radosc z tego powodu byla cokolwiek przytlumiona swiadomoscia, ze wiadomosc nadeszla zbyt pozno. W korytarzu wisial automat telefoniczny; Bernardine wrzucil monete i wykrecil numer hotelu Pont Royal.
– Tak? – uslyszal zaspany glos Jasona Bourne'a.
– Przepraszam, ze cie obudzilem.
– To ty, Francois?
– Tak.
– Wlasnie mialem wstac. Na ulicy czeka dwoch ludzi, ktorzy musza byc jeszcze bardziej zmeczeni ode mnie, jesli rzecz jasna ich nie zmienili.
– Czy to ma zwiazek z ostatnia noca?
– Owszem. Opowiem ci o wszystkim, jak sie spotkamy. Co sie stalo?
– Jestem w Orly i obawiam sie, ze mam zle wiadomosci. Wszystko wskazuje na to, ze jestem skonczonym idiota. Powinienem byl wziac pod uwage taka mozliwosc… Dwie godziny temu twoja zona przyleciala do Marsylii. Do Marsylii, nie do Paryza!
– I to ma byc zla wiadomosc? – wykrzyknal Jason. – Przeciez wreszcie wiemy, gdzie ona jest! Wystarczy… O Boze, rozumiem… – Bourne umilkl na chwile. – Moze wsiasc do pociagu, wynajac samochod…
– A nawet przyleciec samolotem, poslugujac sie takim nazwiskiem, jakie jej przyjdzie do glowy – uzupelnil Bernardine. – Mimo to mam pewien pomysl. Co prawda obawiam sie, ze bedzie wart tyle samo, co moj zramolaly mozg, ale wydaje mi sie, ze warto sprobowac… Czy ty i ona macie jakies specjalne, jak to sie mowi?… Przezwiska? Pieszczotliwe zdrobnienia czy cos w tym rodzaju?
– Obawiam sie, ze chyba nie… Zaczekaj! Kilka lat temu Jamie, nasz syn, mial klopoty z powiedzeniem 'mommy' i mowil na nia 'meemom'. Smialismy sie z tego, a potem ja ja tak nazywalem przez pewien czas, dopoki sie nie nauczyl.
– Wiem, ze twoja zona mowi plynnie po francusku. Czy czyta tez gazety?
– Obowiazkowo, a szczegolnie wiadomosci finansowe. Podejrzewam nawet, ze ogranicza sie wylacznie do nich. To jej poranny rytual.
– Nawet podczas kryzysu?
– Szczegolnie podczas kryzysu. Twierdzi, ze to ja uspokaja.
– W takim razie przeslemy jej wiadomosc.
Ambasador Phillip Atkinson zasiadl w swoim gabinecie w Londynie do okropnej, papierkowej pracy, jaka czekala na niego kazdego ranka. Tym razem sytuacja byla podwojnie przykra, a to z powodu tepego bolu glowy i kwasnego smaku w ustach; sensacje te nie byly bynajmniej objawami typowego kaca, jako ze ambasador niezwykle rzadko pijal whisky, a po raz ostatni byl naprawde pijany dwadziescia piec lat temu. Juz bardzo dawno, a scisle rzecz biorac jakies trzydziesci miesiecy po upadku Sajgonu, poznal dokladnie wszystkie swoje mozliwosci. Kiedy w wieku dwudziestu pieciu lat powrocil z wojny otoczony moze nie wysmienita, ale na pewno nie przynoszaca wstydu reputacja, rodzina wykupila mu miejsce na nowojorskiej gieldzie, gdzie wlasnie w ciagu trzydziestu miesiecy udalo mu sie stracic nieco ponad trzy miliony dolarow.
– Czy naprawde niczego sie nie nauczyles w Andover i Yale? – ryknal jego ojciec. – Nawet nie poznales nikogo z Wall Street?
– Tato, przeciez wiesz, ze oni wszyscy mi zazdroscili. Moj wyglad, dziewczyny, wszystko obracalo sie przeciwko mnie. A wygladam dokladnie tak samo jak ty, tato. Czasem wydaje mi sie, ze oni probuja odegrac sie na tobie za moim posrednictwem! Dobrze wiesz, co wygaduja: senior i junior, nowe imperium i inne bzdury w tym rodzaju… Pamietasz ten artykul w 'Daily News', w ktorym porownali nas do Fairbanksow?
– Znam Douga od czterdziestu lat! – wrzasnal ojciec. – Ma lepiej po ukladane w glowie niz wielu innych!
– Ale on nie konczyl Andover i Yale, tato.
– Bo nie musial! Czekaj… Cos ty skonczyl na Yale?
– Historie sztuki.
– Pieprze to! Bylo jeszcze cos innego.
– Literatura angielska i nauki polityczne.
– Otoz to! Mozesz zapomniec o tamtych duperelach. Nauki polityczne to twoje prawdziwe powolanie!
– Tato, ja nie bylem w tym najmocniejszy…
– Zdales?
– Z trudem…
– Nie z trudem, tylko z wyroznieniem! To jest to!
W taki oto sposob Phillip Atkinson III rozpoczal dzieki swemu ojcu kariere w sluzbie dyplomatycznej i choc znakomity rodzic umarl kilka lat temu, do tej pory nie zapomnial jego ostatniej uwagi: 'Tylko nie spieprz wszystkiego, synu. Jak ci przyjdzie ochota zalac sie w trupa albo wydupczyc jakas dziwke, prosze bardzo, ale rob to we wlasnym domu albo na jakiejs pustyni, rozumiesz? Przy ludziach masz nosic te swoja zone na rekach… Cholera, znowu zapomnialem, jak jej na imie!'
– Dobrze, tato.
Z tego wlasnie powodu Phillip Atkinson odczuwal od samego rana niemile sensacje. Caly miniony wieczor spedzil na przyjeciu w towarzystwie jakichs malo waznych czlonkow rodziny krolewskiej, ktorzy pili tak, ze alkohol wylewal im sie uszami, a takze w towarzystwie swojej zony, ktora usprawiedliwiala ich, bo byli czlonkami rodziny krolewskiej. Zeby zachowac w tych warunkach rownowage psychiczna, wlal w siebie az siedem kieliszkow chablis. Byly takie chwile, kiedy tesknil do swobodnych, suto zakrapianych dni spedzanych w Sajgonie.
Nagle zadzwonil telefon i Atkinsonowi drgnela reka przy skladaniu podpisu na jakims calkowicie dla niego niezrozumialym dokumencie.
– Tak?
– Panie ambasadorze, dzwoni wysoki funkcjonariusz Centralnego Komitetu Wegrow na Uchodzstwie.
– He? Kto to jest? Czy my ich oficjalnie uznajemy?
– Nie wiem, sir. Nie potrafie powtorzyc jego nazwiska.
– Dobrze, prosze laczyc.
– Pan ambasador? – rozlegl sie w sluchawce glos zabarwiony silnym cudzoziemskim akcentem. – Pan Atkinson?
– Tak, tu Atkinson. Prosze mi wybaczyc, ale nie moge sobie skojarzyc ani panskiego nazwiska, ani organizacji, w ktorej imieniu pan wystepuje…
– Nie szkodzi. Mowie w imieniu Krolowej Wezow…
– Chwileczke! – krzyknal ambasador Stanow Zjednoczonych w Zjednoczonym Krolestwie. – Prosze zaczekac dwadziescia sekund, ale sie nie rozlaczac! – Atkinson wlaczyl urzadzenie szyfrujace i poczekal na charaktery