Moj seville tak sie nagrzal na odkrytym parkingu, ze oparzylem sobie palce, dotykajac klamki. Obecnosc tego czlowieka wyczulem, zanim podszedl. Odwrocilem sie, by stawic mu czolo.
– Przepraszam, doktorze. – Stal, patrzac zmruzonymi oczyma pod slonce. Jego czolo lsnilo od potu, a pod pachami kanarkowa koszula przybrala musztardowy odcien.
– Nie moge teraz rozmawiac, panie Moody.
– Tylko sekundke, doktorze. Niech mi pan cos wytlumaczy. Chce pojac glowne punkty orzeczenia. Chodzi mi jedynie o chwile rozmowy, rozumie pan? – mowil pospiesznie, polykajac sylaby. Kolysal sie przy tym na obcasach, zerkajac na boki. Na przemian usmiechal sie, krzywil i kiwal glowa. Drapal sie tez co chwila po grdyce lub szczypal nos. Cala symfonia nieskoordynowanych ruchow. Nigdy nie widzialem go tak pobudzonego, ale czytalem raport Larry’ego Daschoffa i doskonale wiedzialem, co sie dzieje.
– Przepraszam. Nie teraz.
Rozejrzalem sie po parkingu. Niestety, bylismy zupelnie sami. Tyl sadowego budynku wychodzil na cicha boczna uliczke w zaniedbanej okolicy. Poza nami dwoma dostrzegalem tylko jedna zywa istote – wychudlego kundla, ktory krecil sie po zapuszczonym trawniku.
– Och, spokojnie, doktorze. Prosze mi wyjasnic moj problem w dwoch slowach. Skoncentrujmy sie na glownych faktach i miejmy cala sprawe za soba – mowil coraz szybciej i coraz bardziej niezrozumiale.
Odwrocilem sie od niego, lecz w tym momencie na moim nadgarstku zacisnela sie jego silna smagla dlon.
– Prosze mnie puscic, panie Moody – mruknalem z wymuszonym spokojem.
Usmiechnal sie.
– Hej, doktorku, chce tylko pogadac. Omowic swoja sprawe.
– Nie mam nic wspolnego z panska sprawa i nic nie moge dla pana zrobic. Prosze puscic moja reke.
Wzmocnil uscisk, choc na jego obliczu nie pojawily sie zadne oznaki emocji. Mial pociagla opalona twarz, z krzywym po zlamaniu bokserskim nosem, z ustami o waskich wargach i wielka szczeka znieksztalcona od wieloletniego zucia tytoniu lub mocnego zaciskania zebow.
Schowalem do kieszeni kluczyki od samochodu i sprobowalem oderwac jego palce od mojego nadgarstka, jednak Moody okazal sie niezwykle silny. Owa nadzwyczajna sila pasowala do mojej koncepcji na jego temat. Odnioslem wrazenie, ze przyspawal sobie reke do mojej. Tak, tak, Richard Moody zaczynal sprawiac mi bol.
Oszacowalem wlasne szanse. Bylismy tego samego wzrostu i mniej wiecej rownej wagi. Lata noszenia ciezkich przedmiotow na budowie zapewne wzmocnily jego miesnie, lecz ja dzieki treningom karate znalem kilka niezlych ciosow na taka okazje. Moglbym mu przydepnac stope, powalic kopnieciem w golen i odjechac, gdy bedzie sie skrecal z bolu na betonie… Natychmiast przestalem o tym myslec, bo zrobilo mi sie wstyd. Przeciez walka z kims takim to absurd. Ten facet byl niezrownowazony, wiec powinienem go uspokoic, a nie dodatkowo podjudzac. Opuscilem wolna reke.
– W porzadku, wyslucham pana. Najpierw jednak prosze mnie puscic, bo nie moge sie skoncentrowac na pana slowach.
Zastanawial sie przez sekunde, a potem szeroko sie do mnie usmiechnal. Mial brzydkie zaniedbane zeby. Dlaczego nie zauwazylem tego podczas badania? Wtedy jednak Moody byl w zupelnie innym nastroju – posepny, prawie nic nie mowil, nie otwieral wiec ust.
W koncu puscil moj nadgarstek. Rekaw, za ktory mnie trzymal, byl brudny i lepki od jego potu.
– Zatem slucham.
– Dobra, dobra. – Po kazdym slowie kiwal glowa niczym kukla. – Chce tylko z panem porozmawiac, doktorze, przekonac pana, ze mialem pewne plany. Zapewniam pana, moge udowodnic, iz moja zona owinela sobie pana wokol malego palca tak samo jak mnie. W jej domu zle sie dzieje. Moje dzieci twierdza, ze tamten facet usiluje je wychowywac po swojemu, a ona niczego mu nie zabrania, na wszystko sie zgadza. Jest niby taki kulturalny, mily, dobrze wychowany, a moje dzieciaki wiecznie musza po nim sprzatac. Facet nie jest normalny. Potrafi tylko rozkazywac wszystkim wokol. Wie pan, dlaczego sie smieje, doktorku? Bo tylko smiech chroni mnie przed placzem. Tak, tak, smieje sie, aby nie plakac. Tesknie za moimi dziecmi i zal mi ich. Chlopak i dziewczynka. Moj dzieciak mowil, ze oni spia w jednym lozku i ze facet udaje tatusia. Chce byc panem domu, ktory ja zbudowalem wlasnymi rekoma.
Wyciagnal przed siebie dziesiec posiniaczonych paluchow. Dostrzeglem wielki sygnet z turkusem, a na palcach serdecznych obu dloni srebrne pierscionki; jeden w ksztalcie skorpiona, drugi – zwinietego weza.
– Rozumie pan, doktorze? Lapie pan, o czym mowie? Te dzieciaki sa dla mnie calym zyciem, uniose ten ciezar, tak, tak, uniose go sam… Nikogo nie potrzebuje… To wlasnie powtarzalem sedzinie, tej suce w czerni. Poradze sobie. Zabiore swoje dzieciaki, zabiore je stad. Sa przeciez czescia mnie. I jej. Pamietam, jak sie z nia kochalem, gdy jeszcze byla przyzwoita kobieta… Znowu moglaby sie taka stac… Rozumie pan, chce ja przekonac, przemowic jej do rozumu, wyjasnic jej. Niestety, nie uda mi sie, poki kreci sie kolo niej ten Conley. Nie, nie, nie ma mowy, nie uda mi sie. W zaden sposob. A to moje dzieci, moje zycie.
Przerwal dla zaczerpniecia oddechu. Skorzystalem z chwili ciszy.
– Na zawsze pozostanie pan ich ojcem – oswiadczylem. Staralem sie przemawiac uspokajajacym tonem, a rownoczesnie nie traktowac go protekcjonalnie. – Nikt nie zdola panu tego odebrac.
– Zgadza sie. Sto procent racji. Teraz pojdzie pan tam i powie to tej suce w czerni, dobrze? Niech pan jej wytlumaczy. Niech pan powie, ze musze odzyskac dzieci.
– Nie moge tak postapic.
Wydal wargi niczym odmawiajacy deseru chlopczyk.
– Zrobi pan to. Teraz!
– Nie moge. Zyje pan ostatnio w wielkim stresie, panie Moody. W obecnym stanie nie jest pan gotow do opieki nad dziecmi. Cierpi pan na zaburzenia osobowosci… na zaburzenia maniakalno- depresyjne… i potrzebuje pan natychmiastowej pomocy…
– Potrafie sam sobie poradzic… mam plany. Kupie przyczepe albo lodz i zabiore moje dzieci z tego wszawego miasta, z tych klebow smogu. Zabiore je na wies. Bedziemy lowic pstragi, polowac na kroliki, naucze je, jak przetrwac. Hank Junior mawia, ze chlopak ze wsi zawsze przetrwa, i taka wlasnie jest prawda. Naucze moje dzieci sprzatac po sobie, beda jadly dobre zdrowe sniadania. Zabiore je od szumowin typu Conleya i Darlene, poki moja dawna zona nie uporzadkuje swojego zycia. Kto wie, kiedy jej sie to uda, skoro jest po jego stronie, skoro rznie sie na ich oczach… Hanba!
– Niech pan sprobuje sie uspokoic.
– Tak, tak, widzi pan? Juz sie uspokajam. – Gleboko zaczerpnal powietrza i wypuscil je glosno. Wyczulem smrod jego oddechu. Strzelil palcami i srebrne pierscionki zaiskrzyly w sloncu. – Jestem rozluzniony, czysty i gotow do dzialania. Jestem ojcem, wejde tam i powiem jej to.
– Nie uda sie panu zalatwic tej sprawy w ten sposob.
– Niby dlaczego? – warknal i zlapal mnie za poly marynarki.
– Prosze mnie puscic, panie Moody. Nie pogadamy, jesli ciagle bedzie mnie pan szarpal.
Jego palce powoli sie rozluznily. Usilowalem sie od niego odsunac, ale za plecami mialem juz samochod. Przywarl do mnie tak blisko, ze moglibysmy razem tanczyc.
– Niech pan jej powie. Spieprzyles sprawe, wiec to napraw, doktorku!
W jego glosie wyraznie pojawila sie grozba. Wiedzialem, ze rozdrazniony szaleniec jest zdolny do wszystkiego. Szczegolnie paranoidalny schizofrenik. Uzmyslowilem sobie, ze w tej sytuacji nie wystarczy sila perswazji.
– Panie Moody… Richardzie… naprawde potrzebuje pan pomocy. Nic dla pana nie zrobie, poki nie rozpocznie pan terapii.
Prychnal, opluwajac mnie kropelkami sliny, po czym podniosl noge, chcac uderzyc mnie kolanem, jak czyni sie to podczas ulicznych bijatyk. Odpowiednio wczesnie odkrylem jego zamiar i zrobilem unik.
Nie spodziewal sie, ze spudluje. Stracil rownowage i potknal sie. Przytrzymalem go za lokiec i walnalem biodrem. Wyladowal na plecach, lecz juz chwile pozniej stal na nogach. Zaatakowal mnie, machajac rekami jak cepami. Poczekalem na wlasciwy moment, po czym niemal rownoczesnie zrobilem unik i uderzylem go w brzuch wystarczajaco mocno, by stracil oddech. Odsunalem sie i pozwolilem mu cierpiec w samotnosci.
– Bardzo pana prosze, Richardzie, niech sie pan uspokoi i opamieta.
W odpowiedzi wycharczal przeklenstwo, pociagnal nosem, po czym podstepnie zlapal mnie za nogi. Wczepil sie palcami w mankiet moich spodni i poczulem, ze zaraz upadne. Nalezalo uciekac, niestety jednak Moody stal miedzy mna i samochodem.
Nie moglem takze odwrocic sie plecami do przeciwnika, ktory byl bardzo silny i nadzwyczaj szybki.
Kiedy sie zastanawialem nad sytuacja, Moody podniosl sie i zaszarzowal w moim kierunku. Wykrzykiwal przy tym jakies bzdury. Zal mi sie go zrobilo i na chwile stracilem czujnosc, dlatego tez zdolal trafic mnie piescia w ramie. Poczulem bol, lecz mimo oszolomienia dostrzeglem nastepny cios szalenca – solidny lewy hak wymierzony byl w moja zesztukowana szczeke. Instynkt samozachowawczy zwyciezyl nad litoscia, dzieki czemu wysliznalem sie Moody’emu, chwycilem go za ramie i rzucilem brutalnie na maske samochodu. Zanim zdolal sie pozbierac, wykrecilem mu reke do tylu, omal jej nie lamiac. Musial odczuwac okropny bol, lecz nie wplynelo to na zmiane jego zachowania. Tak to jest z wariatami – zalewa ich adrenalina i bol staje sie malo znaczaca drobnostka.
Z calych sil kopnalem nieszczesnika w tylek. Moody potknal sie i zrobil pare chwiejnych krokow przed siebie. Korzystajac z okazji, wyciagnalem kluczyki i rzucilem sie do seville’a. Po chwili odjechalem.
Tuz przed skretem w ulice dostrzeglem przelotnie jego odbicie we wstecznym lusterku. Siedzial na asfalcie. Trzymal sie za glowe, kolyszac sie rytmicznie w tyl i w przod. Bylem pewien, ze plakal.
2
Duzy czarno-zloty karp
W promieniach zachodzacego slonca metalicznie blyszczaly zlote luski, wyraznie kontrastujace z aksamitnie czarnymi pasami na rybim grzbiecie. Prawdziwie wspanialy
Nagle duzy samiec wystrzelil w gore i wyrwal mi z palcow jedzenie. Wzialem nowe kuleczki. Do karpia przylaczyl sie czerwono-bialy
Staw byl prezentem od Robin, ktora wymyslila go dla mnie podczas przykrych miesiecy leczenia pogruchotanej szczeki. Zaproponowala jego budowe, gdyz szukala czegos, co zajmie mnie w okresie wymuszonej bezczynnosci, a wiedziala o moim zamilowaniu do orientalnej fauny i flory.
Poczatkowo uwazalem jej projekt za niewykonalny. Moj dom nalezy do typu dziwacznych budowli charakterystycznych dla poludniowej Kalifornii, uczepiony pod nieprawdopodobnym katem stoku gory. Z trzech stron rozciaga sie stad niezwykly widok, ale wokol znajduje sie bardzo niewiele wolnej przestrzeni. Nie widzialem miejsca na staw.