Robin jednakze skonsultowala swoj pomysl z grupka zaprzyjaznionych rzemieslnikow i wybrala odpowiedniego fachowca. Mieszkal w Oxnard i zwano go Zamglonym Cliftonem, mowil bowiem niewyraznie i stale wygladal na dziwnie zamroczonego. Przywiozl on betoniarke, deski na szalunek i w kilka tygodni stworzyl piekny, pelen meandrow, naturalnie wygladajacy staw, ktory obudowal skalami. Dzieki temu woda nie splywala po pochylym terenie.
Po zakonczeniu budowy miejsce Zamglonego Cliftona zajal jakis starszy Azjata, ktory ozdobil dzielo genialnego poprzednika trawa
Coraz czesciej stawalem na polpietrze mojego domu i patrzylem z gory na staw. Sledzilem wzrokiem wyryte w zwirze przez wiatr formy, obserwowalem karpie – leniwe, przywodzace na mysl klejnoty. Moglem tez w kazdej chwili zejsc do ogrodu, usiasc nad brzegiem stawu, karmic ryby i przygladac sie kregom rozchodzacym sie po powierzchni wody.
Przesiadywanie nad stawem stalo sie dla mnie rytualem: codziennie wieczorem przed zachodem slonca rzucalem karpiom kuleczki jedzenia, co za kazdym razem potwierdzalo teorie Pawlowa, uczylem sie przeganiac ze swojego umyslu przykre wspomnienia zwiazane ze smiercia, falszem i zdrada.
W ten sam sposob wsluchalem sie teraz w szum wodospadu i staralem sie odsunac od siebie obraz ponizonego przeze mnie Richarda Moody’ego.
Niebo sciemnialo i ryby – zazwyczaj barwne niczym pawie – najpierw poszarzaly, a pozniej wtopily sie w czern wody. Siedzialem w ciemnosciach, nieco spiety, mimo woli zadowolony z pognebienia wroga.
Pierwszy raz telefon zadzwonil w srodku kolacji i zignorowalem go. Kiedy dwadziescia minut pozniej zadzwonil znowu, podnioslem sluchawke.
– Doktor Delaware? Mowi Kathy z centrali telefonicznej. Zarejestrowalam pilny telefon do pana. Dzwonilam przed kilkoma minutami, ale nikt nie odbieral.
– Kto to byl, Kathy?
– Pan Moody. Prosil o telefon. Twierdzil, ze sprawa jest bardzo wazna.
– Cholera!
– Czy cos sie stalo?
– Nic, nic, Kathy. Prosze podac mi numer.
Gdy juz mi go podyktowala, spytalem ja, czy glos Moody’ego nie brzmial jakos dziwnie.
– Ten pan byl rzeczywiscie troche zdenerwowany. Zeby zapisac wiadomosc, musialam go poprosic, aby mowil wolniej.
– Dobrze. Dzieki za informacje.
– Byl jeszcze jeden telefon. Po poludniu. Przekazac panu?
– Tak, tak, oczywiscie. Kto dzwonil?
– Doktor… Prosze mnie poprawic, jesli nie przeczytam wlasciwie jego nazwiska. Doktor Melendrez… nie, nie Melendez-Lynch. Pisze sie z myslnikiem.
Z nazwiskiem tym wiazaly sie rozne moje wspomnienia…
– Podal swoj numer – wyrecytowala kilka liczb, ktore utworzyly numer biura Raoula Melendeza-Lyncha w Zachodnim Szpitalu Pediatrycznym. – Powiedzial, ze bedzie pod nim do dwudziestej trzeciej.
Nie mialem co do tego watpliwosci. Raoul byl najwiekszym znanym mi pracoholikiem wsrod lekarzy. Jego volvo widywalem na parkingu niezaleznie od tego, jak wczesnie przyjezdzalem do szpitala albo jak pozno go opuszczalem.
– Czy to wszystko?
– Tak, doktorze. Zycze przyjemnego wieczoru i dzieki za ciasteczka. Razem z kolezanka spalaszowalysmy je w godzine.
– Ciesze sie, ze wam smakowaly. – Wspomniane przez nia pudelko ciastek wazylo prawie dwa i pol kilograma! – Niezle do pojadania w pracy, prawda?
– Zgadza sie. – Zachichotala.
Zanim zdecydowalem sie zadzwonic do Moody’ego, wypilem coorsa. Nie mialem ochoty wysluchiwac tyrad szalenca, ale pomyslalem, ze moze przez telefon bedzie spokojniejszy, bardziej otwarty na propozycje kuracji. Choc bylo to raczej malo prawdopodobne, nadal pozostalem optymistycznym terapeuta, ktory wierzyl w rzeczy nierealne. Pod wplywem wspomnienia popoludniowego starcia z nieszczesnikiem na parkingu poczulem sie jak palant, chociaz wiedzialem, ze nie moglem uniknac bijatyki.
Przemyslalem sobie cala sprawe i w koncu zadzwonilem do Moody’ego, poniewaz uznalem, ze jestem to winien jego dzieciom.
Numer, ktory dostalem, nalezal do niespokojnej okolicy, Sun Valley, telefon zas odebral nocny portier motelu Bedabye. Jesli Moody chcial wpasc w jeszcze wieksza depresje, znalazl sobie idealne miejsce.
– Z panem Moodym poprosze.
– Chwileczke.
Przez chwile slyszalem brzeki i trzaski.
– Tak.
– Panie Moody, mowi doktor Delaware.
– Witam, doktorze. Och, nie wiem, co we mnie wstapilo… Chcialem pana bardzo serdecznie przeprosic za moje zachowanie. Mam nadzieje, ze nie zrobilem panu krzywdy.
– Nie, nie, nic mi nie jest. A jak pan sie czuje?
– Ach, doskonale, po prostu doskonale. Mam wielkie plany, na pewno niedlugo sie pozbieram. Juz wszystko pojmuje. Widze sens tego, co mowiliscie panstwo na moj temat…
– To dobrze. Ciesze sie, ze pan rozumie.
– Och, tak, tak. Pojmuje juz to wszystko, chociaz przemyslenie zabralo mi troche czasu. Gdy za pierwszym razem uzylem pilarki tarczowej, majster powiedzial mi… A bylem wowczas zaledwie dzieciakiem i dopiero uczylem sie fachu… Wiec powiedzial: „Richardzie, nie spiesz sie, mysl, co robisz, skoncentruj sie… W przeciwnym razie maszyna utnie ci reke”. Pokazal mi lewa dlon z kikutem zamiast kciuka i dodal: „Richardzie, niech nauka przyjdzie ci mniej bolesnie niz mnie”. – Rozesmial sie ochryple i odchrzaknal. – Czasami mysle, ze ucze sie z trudem, wie pan? Na przyklad zle potraktowalem Darlene. Trzeba jej bylo wysluchac, zanim sie zadala z ta szumowina.
Gdy wspomnial o Conleyu, podniosl glos, wiec sprobowalem zmienic temat.
– Wazne, ze rozumie pan swoje bledy. Jest pan jeszcze mlodym czlowiekiem, Richardzie. Ma pan przed soba przyszlosc.
– No, nie wiem. Podobno czlowiek ma tyle lat, na ile sie czuje, a ja sie czuje na dziewiecdziesiat.
– Najgorszy jest okres przed wyrokiem. Teraz bedzie lepiej.
– Prawnik mowil mi to samo… Niestety, nie czuje tego. Czuje sie paskudnie, wie pan, gowno pierwsza klasa.
Umilkl, ja zas nic na to nie odrzeklem.
– Tak czy owak, dziekuje, ze mnie pan wysluchal. Moze pan teraz porozmawiac z sedzia i powiedziec jej, ze jestem zdrowy i moge widywac swoje dzieci, na przyklad zabierac je raz w tygodniu na ryby.
Coz za optymizm!
– Richardzie, ciesze sie, ze panuje pan nad sytuacja, ale nie jest pan jeszcze gotow do opieki nad dziecmi.
– Dlaczego?!
– Potrzebuje pan kogos, kto pomoze panu zapanowac nad swoimi nastrojami. Istnieja skuteczne leki. I bedzie pan mogl stale rozmawiac z lekarzem o swoich klopotach, tak jak teraz ze mna.
– Doprawdy? – Prychnal drwiaco. – Jesli trafie na podobne panu dupki, przekletych gnojkow goniacych tylko za forsa, gadanie z nimi na nic mi sie nie zda! Mowie panu, ze poradze sobie sam ze swoimi problemami, i niech mi pan nie wciska kitu! Kim pan niby jest, zeby mi rozkazywac, kiedy mam widywac wlasne dzieci?!
– Nasza rozmowa donikad nie prowadzi…
– Sto procent racji, durny konowale. Niech pan mnie poslucha i radze sie skupic, bo nie bede dwa razy powtarzal. Jesli zabronicie mi spotkan z moimi dziecmi, tak jak mi sie to nalezy… niektorzy z was gorzko tego pozaluja…
Sluchalem chwile roznych epitetow pod moim adresem, po czym odlozylem sluchawke. Mialem dosc.
Odkrylem, ze jego slowa dotknely mnie do zywego.
W cichej kuchni slyszalem wyraznie bicie mojego oszalalego serca, zoladek zas zalaly mi mdlosci. Zastanowilem sie, czy nie zatracilem swoich umiejetnosci – niezbednej kazdemu terapeucie zdolnosci do dystansu wobec ludzi chorych i cierpiacych, odpornosci na emocjonalne gradobicie…
Zajrzalem do notesu. Raoul Melendez-Lynch. Prawdopodobnie chcial mnie poprosic o wyklad dla stazystow na temat psychologicznych aspektow chronicznych chorob albo behawioralnych metod panowania nad bolem. Zwykly akademicki wyklad, podczas ktorego moglbym sie ukryc za slajdami, kasetami wideo i ponownie odgrywac profesora.
W tej chwili owa perspektywa wydala mi sie szczegolnie atrakcyjna. Wykrecilem numer.
Telefon odebrala mloda kobieta. Glos miala nieco zdyszany.
– Laboratorium onkologiczne.
– Poprosze z doktorem Melendezem-Lynchem.
– Nie ma go w tej chwili.
– Mowi doktor Delaware. Oddzwaniam na jego prosbe.
– Przebywa chyba gdzies na terenie szpitala – odparla roztargnionym glosem.
– Moglaby mnie pani polaczyc z centrala?
– Nie jestem pewna, jak to zrobic… Nie jestem jego sekretarka, doktorze… Delray. Przerwalam w samym srodku eksperymentu i naprawde musze do niego wrocic. Rozumie pan?
– W porzadku.
Rozlaczylem sie, wykrecilem numer centrali i poprosilem, by odszukano doktora Melendeza-Lyncha. Telefonistka wrocila po pieciu minutach i oznajmila mi, ze w pokoju doktora telefon nie odpowiada. Zostawilem nazwisko i swoj numer. Rozlaczajac sie, pomyslalem, jak niewiele zmienila sie ta instytucja w ostatnich latach. No i sam Raoul. Praca z nim byla stymulujaca, lecz rownoczesnie frustrujaca. Proba zmuszenia go do czegos rownala sie rzezbieniu w kremie do golenia.
Wszedlem do biblioteki, wzialem nowy thriller i usiadlem z nim w wygodnym skorzanym fotelu. Ledwie stwierdzilem, ze akcja ksiazki jest sztuczna, a dialogi zbyt ostre, zadzwonil telefon.
– Slucham.
– Witaj, Alex! – uslyszalem glos Raoula. – Dzieki, ze oddzwoniles – jak zwykle mowil tak szybko, ze z trudem go rozumialem.
– Probowalem cie zlapac w laboratorium, lecz dziewczyna, ktora odebrala telefon, nie byla zbyt pomocna.
– Dziewczyna? Ach, tak, to pewnie Helen. Moja nowa doktorantka. Blyskotliwa mloda dama po Yale. Wspolnie usilujemy zrozumiec proces metastazy. Helen wspolpracowala w New Haven z Brewerem nad budowa syntetycznych scian komorkowych, dlatego tez analizujemy inwazyjnosc roznych form guza na odpowiednich modelach.
– Ciekawe.