— Czego nie wytrzymal?
— Presji. Dokonal wyboru.
To nie byla fantastyczna powiesc. Znowu poczulem ten znajomy juz ucisk wewnatrz, wlazlem na fotel z nogami, objalem kolana i skurczylem sie tak, ze az kosci zachrzescily. To przeciez jestem ja, to wszystko dzieje sie ze mna. Wieczerowskiemu to dobrze…
— Sluchaj — powiedzialem przez zeby. — Co zaszlo miedzy toba a Gluchowem? Jakos dziwnie z nim rozmawiales…
— On mnie rozgniewal — powiedzial Wieczerowski.
— Czym?
Wieczerowski przez chwile milczal.
— Nie ma odwagi zostac sam — powiedzial.
— Nie rozumiem — oswiadczylem po chwili namyslu.
— Zlosci mnie nie to, jakiego dokonal wyboru — powiedzial Wieczerowski powoli, jakby rozmyslajac na glos. — Ale po co wciaz sie usprawiedliwiac? A on sie nie tylko usprawiedliwia, jeszcze stara sie zwerbowac innych. Wstyd mu byc slabym wsrod silnych, chce, zeby i inni byli slabi. Mysli, ze wtedy bedzie mu lzej. Byc moze ma racje, ale mnie to rozwsciecza…
Sluchalem go z otwartymi ustami, a kiedy umilkl, zapytalem ostroznie:
— Chcesz powiedziec, ze Gluchow… tez jest pod presja?
— On byl pod presja. I nie wytrzymal.
— Poczekaj… Jestes pewien? Powoli odwrocil do mnie twarz.
— A ty nie zrozumiales? — zapytal.
— Skad? Przeciez on mowil… Slyszalem na wlasne uszy… Zreszta widac golym okiem, ze ten facet nawet w najsmielszych snach…To jasne!
Zreszta teraz juz nie wydawalo mi sie takie jasne. Byc moze nawet wrecz przeciwnie.
— A wiec nie zrozumiales — powiedzial Wieczerowski, patrzac na mnie z ciekawoscia. — Hm… A Zachar zrozumial. — Po raz pierwszy tego wieczoru wyciagnal kapciuch i niespiesznie zaczal nabijac fajke. — Dziwne, ze nie zrozumiales… Zreszta byles wyraznie nieswoj. A tymczasem zastanow sie sam. Facet uwielbia kryminaly, facet lubi siedziec przed telewizorem, dzis wlasnie nadaja kolejny odcinek tego zalosnego filmu, a on nagle zrywa sie z ulubionego fotela, pedzi do zupelnie nie znanych sobie ludzi — po co? Zeby sie poskarzyc na swoje bole glowy? — potarl zapalke i zaczai rozpalac fajke. Czerwonozolty ogieniek zatanczyl w jego skupionych oczach. Zapachnialo wonnym dymem. — A oprocz tego od razu go poznalem. Scisle — nie od razu… Bardzo sie zmienil. Kiedys byl taki wesolutki, energiczny, krzykliwy, pelen jadu… zadnego rousseauizmu, zadnych tam kieliszeczkow. W pierwszej chwili nawet mi sie go zal zrobilo, ale kiedy zaczal reklamowac swoj nowy swiatopoglad, rozwscieczyl mnie.
Umilkl i zajal sie swoja fajka.
Skulilem sie. Oto jak to wyglada. Jakby walec przejechal po czlowieku. Uszedl z zyciem, ale juz nie jest soba. Zdegenerowana materia… Zdegenerowany duch. Co oni z nim zrobili? Nie wytrzymal… Boze drogi, przeciez mozna sobie wyobrazic takie cisnienie, ktorego nikt nie wytrzyma…
— To znaczy, ze Sniegowoja rowniez potepiasz? — zapytalem.
— Ja nie potepiam nikogo — powiedzial Wieczerowski.
— No nie, przeciez wsciekles sie… na Gluchowa…
— Nie zrozumiales mnie — powiedzial z lekkim zniecierpliwieniem Wieczerowski. — Wcale mnie nie zlosci wybor Gluchowa. Jakie ja mam prawo osadzac czlowieka, ktory dokonal wyboru zostawiony sam na sam ze soba, bez pomocy, bez nadziei… Irytuje mnie zachowanie Gluchowa juz potem, kiedy wybor zostal dokonany. Powtarzam: Gluchow wstydzi sie swojej decyzji i dlatego — tylko dlatego — stara sie nawrocic innych na swoja wiare. To znaczy, w istocie rzeczy wzmacnia i bez tego przemozna sile. Rozumiesz mnie?
— Umyslem rozumiem — powiedzialem.
Chcialem dodac jeszcze, ze Gluchowa mozna w pelni zrozumiec, a zrozumiawszy — wybaczyc mu, ze w ogole Gluchow znajduje sie poza sfera analizy, w sferze milosierdzia, ale nagle poczulem, ze nie moge dluzej rozmawiac. Trzeslo mnie. Bez pomocy, bez nadziei… Dlaczego wlasnie ja? Co ja im zrobilem?… Trzeba bylo podtrzymywac rozmowe i powiedzialem, zaciskajac zeby po kazdym slowie…
— W koncu istnieje takie cisnienie, ktorego zaden czlowiek nie wytrzyma…
Wieczerowski cos odpowiedzial, ale nie uslyszalem go albo nie zrozumialem. Nagle do mnie dotarlo, ze jeszcze wczoraj bylem czlowiekiem, czlonkiem spolecznosci, mialem swoje troski i klopoty, ale poki nie lamalem praw ustanowionych przez spolecznosc, co w koncu nie bylo takie trudne, zdazylo nawet wejsc w krew — poki przestrzegalem tych praw, przed wszelkimi mozliwymi niebezpieczenstwami chronila mnie milicja, armia, zwiazki zawodowe, opinia spoleczna, przyjaciele, rodzina wreszcie, i teraz oto cos sie przemiescilo w otaczajacym mnie swiecie i zamienilem sie w samotnego piskorza ukrytego w norze, a wokol kraza potworne, niewyrazne cienie, ktorym nawet nie sa potrzebne zebate pyski — wystarczy lekkie poruszenie pletwa, zeby mnie zetrzec w pyl, zmiazdzyc, obrocic w nicosc… I dano mi do zrozumienia, ze dopoki siedze w swojej norze, nikt mnie nie ruszy. Gorzej — oddzielono mnie od ludzkosci, jak oddziela sie owce od stada, ciagna mnie dokads, nie wiadomo dokad, nie wiadomo po co, a stado nie podejrzewajac niczego idzie swoja droga i odchodzi coraz dalej i dalej… Gdyby to byli wojowniczo nastrojeni Przybysze, gdyby to byla straszna niszczycielska agresja z Kosmosu, z glebin oceanu, z czwartego wymiaru — o ilez byloby mi lzej! Bylbym jednym z wielu, znalazloby sie dla mnie miejsce, znalazlaby sie dla mnie robota, bylbym w szeregu obok innych! A tak, na oczach wszystkich dosiegnie mnie zaglada i nikt nic nie zauwazy, a kiedy zgine, kiedy mnie zetra w pyl, wszyscy zdziwia sie niepomiernie i wzrusza ramionami. Bogu dzieki, ze chociaz Irki tu nie ma. Bogu dzieki, ze to jej przynajmniej nie dotyczy… Bzdura! Bzdura! Obledna bzdura! Potrzasnalem glowa z calej sily i szarpnalem sie za wlosy. I caly ten koszmar tylko dlatego, ze zajmuje sie materia dyfuzyjna?!
— Najprawdopodobniej — powiedzial Wieczerowski.
Spojrzalem na niego ze zgroza i dopiero po chwili zrozumialem, ze moj wlasny krzyk jeszcze stoi mi w uszach.
— Filipie, posluchaj, przeciez w tym wszystkim nie ma ani odrobiny sensu! — powiedzialem z rozpacza.
— Z punktu widzenia czlowieka: zadnego — powiedzial Wie-czerowski. — Ale przeciez wlasnie ludzie nie maja nic przeciwko twoim zajeciom.
— A kto ma?
— Przestan nawijac w kolko to samo! — powiedzial Wieczerow-ski, i bylo to tak do niego niepodobne, ze sie rozesmialem. Nerwowo. Histerycznie. I uslyszalem w odpowiedzi zadowolony marsjanski smiech.
— Sluchaj — powiedzialem — niech ich wszystkich diabli wezma. Lepiej napijmy sie herbaty.
Bardzo sie balem, ze Wieczerowski zaraz powie, ze mu sie spieszy, ze jutro ma egzaminy studentow, ze powinien skonczyc rozdzial, albo cos w tym rodzaju, wiec dodalem pospiesznie:
— Co ty na to? Zachomikowalem jeszcze jakas tam bombonierke. Co tam, mysle, bede karmic Weingartena cukierkami… No?
— Z przyjemnoscia — powiedzial Wieczerowski i wstal skwapliwie.
— Wiesz — mowilem, kiedy szlismy do kuchni, kiedy nalewalem wode i stawialem czajnik na gazie — wciaz mysle i mysle, i robi mi sie ciemno przed oczami. Tak nie wolno, nie wolno. To wlasnie zgubilo Sniegowoja, teraz rozumiem to swietnie. Siedzial w mieszkaniu sam jak palec, zapalil wszystkie lampy, no i co mu z tego przyszlo? Tej ciemnosci zadna lampa nie rozjasni. Myslal, pewnie, myslal, a potem cos go popchnelo i koniec… Nie wolno tracic poczucia humoru, tyle ci powiem. To przeciez jest naprawde zabawne: taka moc, taka potega, tyle energii — i wszystko po to, zeby przeszkodzic czlowiekowi zrozumiec, co sie dzieje, kiedy gwiazda trafia na oblok rozproszonej materii… Naprawde, zastanow sie nad tym! Prawda, ze to zabawne?
Wieczerowski patrzyl na mnie z jakims niezwyklym wyrazem twarzy.
— Wiesz, Dima — powiedzial — humorystyczny aspekt tego, tej sytuacji, jakos mi nie przyszedl do glowy.
— No bo naprawde… Tylko sobie wyobraz… Oni sie tam zbieraja i zaczynaja obliczac: na etologie pierscienic dajemy sto megawatow, na forsowanie takiego a takiego projektu siedemdziesiat piec gigawatow, na powstrzymanie Malanowa wystarczy dziesiec… ktorys sie sprzeciwia — dziesiec to za malo. Trzeba mu przeciez zatruc zycie telefonami — to po pierwsze. Podeslac koniak i babe — to dwa… — usiadlem, scisnalem dlonie miedzy kolanami. — Jak tam sobie uwazasz, ale mnie to smieszy.
— Tak — zgodzil sie Wieczerowski — to dosyc zabawne. Nie za bardzo. Jednak masz dosyc uboga