wyobraznie, Dima. Nawet dziwne, ze wymysliles te swoje kawerny.
— Jakie znowu kawerny! — powiedzialem. — Nie bylo zadnych kawern. I nie bedzie. Nasi chlopcy nie pekaja, obywatelu prokuratorze. Nic nie widzialem, nic nie slyszalem, dziobata Ninka potwierdzi, ze mnie tam nie bylo… A w ogole moj planowy temat to IK-spektometr, a cala reszta to inteligenckie tesknoty, kompleks Galileusza…
Przez chwile siedzielismy w ciszy. Cichutko zachrypial czajnik, gotowy zakipiec, zaczai robic 'pf-pf-pf'.
— No, niech ci bedzie — powiedzialem — mam uboga wyobraznie. Prosze bardzo. Ale musisz przyznac, ze jesli odrzucic te wszystkie niemile szczegoly, calosc wyglada niezmiernie interesujaco. Wychodzi jednak na to, ze oni rzeczywiscie istnieja. He bylo gadania, ile przypuszczen, ile klamstw… wymyslili jakies kretynskie talerze, baalbeskie werandy, a oni pomimo wszystko istnieja. Tylko oczywiscie zupelnie inaczej, niz przypuszczalismy… Nawiasem mowiac zawsze bylem przekonany, ze kiedy oni nareszcie sie ujawnia, beda absolutnie niepodobni do wszelkich naszych wyobrazen na ich temat…
— Jacy znowu oni? — z roztargnieniem zapytal Wieczerowski. Zapalal wlasnie zgasla fajke.
— Przybysze — odpowiedzialem. — Albo tez, wyrazajac sie naukowo — supercywilizacja.
— A — powiedzial Wieczerowski. — Rozumiem. Rzeczywiscie nikt jeszcze nie wymyslil, ze beda podobni do sledczego z zaburzeniami zachowania.
— Dobra, dobra — powiedzialem. Wstalem i zaczalem ustawiac na stole wszystko potrzebne do picia herbaty. — Ja mam moze uboga wyobraznie, ale ty widocznie nie masz jej wcale.
— Zapewne tak jest — zgodzil sie Wieczerowski. — Absolutnie nie jestem w stanie wyobrazic sobie czegos, co moim zdaniem nie istnieje. Na przyklad flogiston, czyli gaz cieplny… albo, powiedzmy, eter kosmiczny… Nie, nie, zaparz swieza, prosze cie… i nie zaluj herbaty.
— Sam wiem — osadzilem go. -Wiec co mowiles o flogistonie?
— Nigdy nie wierzylem w jego istnienie. I nigdy nie wierzylem w supercywilizacje. I flogiston, i supercywilizacje — to wszystko jest zbyt ludzkie. Jak u Baudelaire'a. Zbyt ludzkie, a wiec — zwierzece. Nie idzie od rozumu. Od niezrozumienia.
— Przepraszam bardzo! — powiedzialem, stojac z czajniczkiem do zaparzania w jednej rece i z paczka cejlonskiej w drugiej. — Sam przeciez przyznales, ze mamy do czynienia z supercywilizacja…
— W zadnym razie — powiedzial Wieczerowski niewzruszenie — a mowiac scisle: w zadnym razie nie przyznalem niczego takiego. To wy uznaliscie, ze macie do czynienia z supercywilizacja. A ja wykorzystalem te okolicznosc, zeby wskazac wam wlasciwa droge…
W duzym pokoju zadzwonil telefon. Wzdrygnalem sie i upuscilem pokrywke od czajniczka.
— D-do diabla… — wymamrotalem, patrzac to na Wieczerowskiego, to na drzwi.
— Idz, idz — spokojnie powiedzial Wieczerowski. — Ja zaparze.
Nie od razu podnioslem sluchawke. Ogarnelo mnie przerazenie. Kto mogl do mnie dzwonic, szczegolnie o tej porze? Moze pijany Weingarten? Siedzi tam sam jeden… Podnioslem sluchawke.
— Tak?
Glos pijanego Weingartena powiedzial:
— No, oczywiscie, ze nie spi… Witaj, ofiaro superrozumu! Co tam u ciebie?
— Okay — odpowiedzialem z ogromna ulga. — No, a jak ty?
— U nas wszystko w porzadku… — oznajmil Weingarten. — P-pojechalismy do 'Aus…Astorii'… Do 'Austerii', zrozumiales?… Wzielismy pol litra — jakos niepowaznie. Wtedy wzielismy jeszcze pol… Zabralismy te dwie polowki… inaczej mowiac jednego calego litra… i teraz juz sie czujemy znakomicie. Moze bys przyjechal?
— Nie mam ochoty — powiedzialem. — Siedze z Wieczerowskim i pijemy sobie herbate.
— Porzuccie wszelka nadzieje, ktorzy pijecie herbate — powiedzial Weingarten. — No dobra. Jakby cos — zadzwon…
— Nie rozumiem — jestes sam czy z Zacharem?
— Jestesmy we trojke — powiedzial Weingarten. — To bardzo mile. A wiec w razie czego przyjezdzaj. Cz… czekamy… — i odlozyl sluchawke.
Wrocilem do kuchni. Wieczerowski nalewal herbate.
— Weingarten? — zapytal.
— Tak. To jednak przyjemnie, ze w tym szalenstwie chociaz jedno zostalo po dawnemu. Inwariantnosc wobec szalenstwa. Nigdy przedtem nie myslalem, ze pijany Weingarten ma jakies dobre strony.
— Co on ci powiedzial? — zainteresowal sie Wieczerowski.
— Powiedzial: porzuccie wszelka nadzieje, ktorzy pijecie herbate.
Wieczerowski zasmial sie z zadowoleniem. Lubil Weingartena, bardzo po swojemu, ale lubil. Uwazal Weingartena za enfant terrible — ogromne, spocone enfant terrible.
— Chwileczke — powiedzialem. — A gdzie cukierki? Aha!
Otworzylem lodowke i wyciagnalem wspaniala bombonierke 'Dama Pikowa'.
— Widzisz?
— O! — z szacunkiem powiedzial Wieczerowski.
— Pozdrowienia od supercywilizacji — powiedzialem. — Aha! Wiec co ty mowiles? Calkiem mnie zbiles z tropu… Juz wiem! Wiec ty nadal twierdzisz…
— Aha… — powiedzial Wieczerowski — twierdze. Zawsze wiedzialem, ze zadne supercywilizacje nie istnieja. A teraz, po tym wszystkim, co sie stalo — domyslam sie, dlaczego nie istnieja.
— Poczekaj, poczekaj… — odstawilem filizanke. — Dlaczego i tak dalej — to wszystko teoria, ale ty mi powiedz… Jesli to nie supercywilizacja… jesli to nie sa przybysze w najszerszym znaczeniu tego slowa, to kto to jest w takim razie? — ogarnal mnie gniew. — Czy ty wiesz cos, czy po prostu mielesz ozorem, zabawiasz sie paradoksami? Jeden juz sie zastrzelil, drugiego przerobili na meduze… Czego nam macisz w glowach?
Nie, nawet golym okiem bylo widac, ze Wieczerowski nie zabawia sie paradoksami, nie maci nam w glowach. Jego twarz nagle poszarzala, pojawil sie na niej wyraz znuzenia i jakies ogromne, do tej chwili starannie ukrywane, a teraz nagle ujawnione napiecie… albo moze raczej upor — wsciekly, niezlomny upor. Wieczerowski nawet przestal byc podobny do siebie. Jego twarz, zwykle raczej nieco ospala, z takim niedbalym arystokratycznym wyrazem znudzenia, teraz jakby skamieniala. I znowu ogarnelo mnie przerazenie. W tym momencie po raz pierwszy przyszlo mi do glowy, ze Wieczerowski siedzi tu wcale nie po to, zeby mnie podtrzymac moralnie. I wcale nie dlatego zapraszal mnie do siebie na nocleg, a jeszcze wczesniej, zebym u niego posiedzial i popracowal. I chociaz balem sie straszliwie, poczulem nagle przyplyw ogromnej litosci, niczym wlasciwie nie uzasadnionej litosci — opartej tylko na bardzo niejasnych odczuciach, a moze dlatego, ze tak nagle zmienil sie na twarzy.
I przypomnialem sobie ni z tego, ni z owego, ze mniej wiecej trzy lata temu Wieczerowski lezal w szpitalu, ale niedlugo, szybko go wypisano…
17… nie znany do tej pory rodzaj dobrotliwego nowotworu. Dopiero po roku. A ja o tym wszystkim w ogole dowiedzialem sie zaledwie ubieglej jesieni, a przeciez widywalismy sie codziennie, pijalem u niego kawe, sluchalem jego marsjanskiego smiechu, skarzylem sie na swoja furunkuloze. I nic, ale to absolutnie nic nie podejrzewalem…
I teraz, ogarniety ta niespodziewana litoscia, nie wytrzymalem i powiedzialem, chociaz wiedzialem z gory, ze mowienie o tym nie ma sensu i ze nic rozsadnego z tego nie wyniknie.
— Filipie — powiedzialem — Filipie, czy ty tez jestes pod presja?
Oczywiscie Wieczerowski nie zwrocil najmniejszej uwagi na moje pytanie. Po prostu nie uslyszal mnie. Napiecie zniklo z jego twarzy, utonelo w arystokratycznym znudzeniu, rude powieki zaslonily oczy i zaczal energicznie ssac wygasla fajke.
— Wcale nie mam zamiaru macic wam w glowach — powiedzial. Sami sobie macicie. Przeciez to wy wymysliliscie swoja supercywilizacje i w zaden sposob nie chcecie zrozumiec, ze to jest za proste — wspolczesna mitologia i nic ponadto.
Dreszcz mi przeszedl po grzbiecie. To jest za proste? A wiec jeszcze gorzej? Jeszcze?
— Przeciez jestes astronomem — ciagnal Wieczerowski z wyrzutem. Powinienes znac podstawowy paradoks ksenologii…
— Znam — powiedzialem. — Kazda cywilizacja w swoim rozwoju z wysokim prawdopodobienstwem…
— I tak dalej — przerwal mi Wieczerowski. — Nieuchronnie powinnismy dostrzegac slady ich dzialalnosci, ale tych sladow nie dostrzegamy. Dlaczego? Dlatego ze supercywilizacje nie istnieja. Dlatego ze nie wiadomo, z jakiego powodu nie nastepuje przeksztalcenie sie cywilizacji w supercywilizacje.