jednym okopie ze mna pod huraganowym ogniem. Nie, jutro, zaraz jutro po bilet! I wyprawiam ja z powrotem do Odessy… poza wszelkimi kolejkami, wszystkich rozpedze, zebami wygryze droge do kasy…
Moja nieszczesna dziewczyna, ile przyszlo jej wycierpiec przez tych bydlakow, przeze mnie, przez te trzykroc przekleta materie dyfuzyjna, ktora w calosci, do ostatniego atomu, nie jest warta jednej zmarszczki na twarzy mojej Irki. Dobrali sie juz i do niej. Ja im nie wystarczylem, musieli sie dobrac do Irki… Po co? Po co im Irka? Scierwa slepomorde, wala salwami po placu, w kogo trafi, to i dobrze. Zreszta chyba sie myle, nic jej nie zrobia. To tylko mnie probuja zastraszyc. Nawijaja moje biedne nerwy na szpulke, jesli nie takim sposobem, to innym. Nie kijem go, to palka…
Ni stad, ni zowad stanal mi przed oczami martwy Sniegowoj — jak idzie po Moskiewskiej w olbrzymiej pasiastej pizamie, ciezki, zimny, z zaschnieta rana w ogromnej czaszce; jak wchodzi na poczte i staje w kolejce przed okienkiem; w prawej rece — pistolet, w lewej — telegram, i nikt niczego nie zauwaza, urzedniczka bierze z jego martwych palcow blankiet, wypisuje kwit, nie wspominajac o zaplacie i mowi: 'Nastepny, prosze'…
Potrzasnalem glowa, zeby odpedzic od siebie koszmar, ostroznie zlazlem z tapczanu i tak jak stalem, w samych kapielowkach, poczlapalem do kuchni. W kuchni bylo juz zupelnie jasno, na podworzu ze wszystkich sil jazgotaly wroble, szurala miotla dozorcy. Otworzylem torebke Irki, znalazlem pomieta paczke z dwoma polamanymi papierosami, usiadlem przy stole i zapalilem. Dawno juz nie palilem. Chyba ze dwa lata, a moze i trzy… Udowadnialem swoja silna wole. Tak, bracie. Teraz przyda ci sie twoja silna wola. Do diabla, jestem takim marnym aktorem, nawet przyzwoicie sklamac nie potrafie. A Irka o niczym nie powinna wiedziec. Nie ma zadnego powodu, zeby wiedziala. To wszystko bede musial przezyc sam, sam sobie musze z tym poradzic. Tym razem nikt mi nie pomoze, ani Irka, ani nikt inny.
A zreszta, wlasciwie o jakiej pomocy moze tu byc mowa? — pomyslalem nagle. Czy o pomoc chodzi? Po prostu nigdy nie mowilem Irce o swoich klopotach, jesli tylko moglem tego uniknac. Nie lubie jej martwic. Strasznie lubie sprawiac jej radosc i nie cierpie jej martwic. Gdyby nie to cale zamieszanie, z jaka radoscia opowiedzialbym jej o M-kawernach, od razu by zrozumiala, ma otwarta glowe, chociaz teoria to nie jej specjalnosc, i wciaz skarzy sie na swoja tepote… A teraz, co jej mam powiedziec? Beznadziejne…
W ogole nieprzyjemnosc a nieprzyjemnosc to wielka roznica. Nieprzyjemnosci trafiaja sie na roznych poziomach. Bywaja calkiem drobne, na ktore nie wstyd sie poskarzyc, a nawet milo. Irka powie: e tam, takie glupstwo — i od razu robi sie lzej. Jesli zas nieprzyjemnosci sa powazniejsze, to mowic o nich po prostu nie wypada, to nie po mesku. Ja nigdy o nich nie opowiadalem ani mamie, ani Irce. Ale sa tez nieprzyjemnosci w takim wymiarze, ze wlasciwie nie wiadomo, jak je traktowac. Po pierwsze chce tego czy nie, Irka dostala sie pod obstrzal razem ze mna. To jest zwyczajnie nie w porzadku, niesprawiedliwie. Bija we mnie jak w beben, ale ja chociaz wiem za co, domyslam sie kto i w ogole wiem, ze mnie bija. Mierza we mnie. Ze to nie sa glupie zarty ani kaprysy losu. Moim zdaniem takie rzeczy lepiej jest wiedziec. Lepiej wiedziec, ze celuja wlasnie w ciebie. Co prawda, ludzie bywaja rozmaici i wiekszosc wolalaby jednak nie wiedziec. Ale, moim zdaniem, Irka nie jest taka. Jest odwazna do szalenstwa, ja ja znam. Kiedy sie czegos boi, to nieomal na oslep rzuca sie na spotkanie swego strachu. Wlasciwie to nieuczciwie z mojej strony — nie opowiedziec jej. I w ogole. Musze dokonac wyboru. (Nawiasem mowiac, jeszcze nie probowalem o tym myslec, a bedzie trzeba. A moze juz wybralem? Sam jeszcze nic o tym nie wiem, a juz wybralem…). No wiec, jesli mam wybierac… No, powiedzmy, sam wybor jest tylko moja sprawa. Zrobie, co zechce. No, a konsekwencje? Wybiore jedno — zaczna rzucac juz nie konwencjonalne bomby, tylko atomowe. Wybiore drugie… Ciekawe, czy Irce spodobalby sie Gluchow? Wlasciwie to w gruncie rzeczy mily, sympatyczny czlowiek, cichy, spokojny… Wreszcie mozna by kupic telewizor ku radosci Bobka, co sobote chodzilibysmy na narty, do kina… No wiec tak czy inaczej, okazuje sie, ze to nie tylko moja sprawa. I pod bombami siedziec zle, i po dziesieciu latach malzenstwa okazac sie zona meduzy tez zadna przyjemnosc… A moze to w koncu nic takiego? Skad moge wiedziec, za co Irka mnie kocha? O to wlasnie chodzi, ze nie wiem. Zapewne zreszta ona sama tez tego nie wie…
Skonczylem papierosa, unioslem sie z taboretu i wrzucilem niedopalek do wiadra. Obok wiadra lezal dowod osobisty. Brawo. Zebralismy wszystko do ostatniego papierka, do ostatniego grosza, a dowod lezy na podlodze. Podnioslem czarnozielona ksiazeczke i z roztargnieniem spojrzalem na pierwsza strone. Sam nie wiem po co. Oblal mnie zimny pot. Siergiejenko Inna Fiodorowna. Rok urodzenia 1939… Co to takiego? Na zdjeciu byla Irka… Nie, nie Irka, jakas kobieta podobna do Irki, ale nie Irka. Jakas Inna Fiodorowna Siergiejenko.
Ostroznie polozylem dowod na brzegu stolu, wstalem i na palcach zakradlem sie do pokoju. Powtornie splynalem lodowatym potem. Twarz lezacej pod przescieradlem kobiety byla ciasno obciagnieta sucha napieta skora, a usmiech czy raczej bolesny grymas obnazal gorne zeby biale i ostre. Tam, na tapczanie, pod przescieradlem, lezala wiedzma. Nie wiedzac, co robie, zlapalem ja za nagie ramie i potrzasnalem. Irka obudzila sie natychmiast, otworzyla swoje ogromne oczy, powiedziala niewyraznie: 'Dimka, o co chodzi? Czy cie cos boli…'. O Boze, Irka! Oczywiscie, ze Irka. Co za obled? 'Chrapalam, tak?' — zapytala Irka sennym glosem i znowu zasnela.
Na palcach wrocilem do kuchni, odsunalem od siebie ten dowod mozliwie jak najdalej, wyciagnalem z paczki ostatniego papierosa i znowu zapalilem. Tak. Oto jak my teraz zyjemy. Takie teraz bedzie nasze zycie. Od dzisiaj.
To lodowate zwierze chwile jeszcze drzalo wewnatrz i ucichlo. Otarlem z twarzy obrzydliwy pot, oprzytomnialem i ponownie zajrzalem do torebki. Dowod osobisty Irki lezal w srodku. Malanowa Irina Jermolajewna. Rok urodzenia 1933. Do diabla… No dobrze, a to komu na co potrzebne? Przeciez to wszystko nie przypadek. I ten dowod, i depesza, i to, ze Irka z takim trudem dotarla do domu, i nawet to, ze leciala samolotem z trumnami — jasne, ze nie przypadek… A moze przypadek? Matka Natura przeciez jest slepa, bezrozumny zywiol… I to wlasnie, nawiasem mowiac, wyraznie swiadczy na korzysc hipotezy Wieczerowskiego. Dlatego, ze jesli naprawde Homeostatyczny Wszechswiat unicestwia mikro-herezje, to tak wlasnie, a nie inaczej powinno to wygladac. Jak czlowiek, ktory biega za mucha z recznikiem w reku — straszne uderzenia ze swistem przecinaja powietrze, z polek spadaja roztrzaskane wazony, przewraca sie lampa, gina niewinne kudlate cmy, z zadartym ogonem ucieka pod tapczan kot, ktoremu przydeptano lape… Zmasowany i niecelny atak. Przeciez w ogole nic nie wiem. Mozliwe, ze gdzies za Strumieniem Murinskim zawalil sie dom — celowali we mnie, trafili w dom, a ja o niczym nie mam pojecia, mnie tylko ten dowod przypadl w udziale. I czy to doprawdy tylko dlatego, ze przed chwila pomyslalem o M-kawernach? Zaledwie wyobrazilem sobie, jak opowiadam o nich Irce…
Sluchaj, ja pewnie nie bede umial zyc w ten sposob. Nigdy nie uwazalem sie za tchorza, ale zyc bez jednej minuty spokoju, wzdrygac sie na widok wlasnej zony, myslac, ze to wiedzma… A Wieczerowski patrzy teraz na Gluchowa jak na powietrze… To znaczy, ze i na mnie bedzie tak patrzyl… Przestanie mnie dostrzegac. Wszystko trzeba bedzie zmienic. Wszystko bedzie inaczej. Inni przyjaciele, inna praca, inne zycie… Odtad wciaz widze przed soba krete, slepe sciezki, prowadzace donikad. I bedzie mi wstyd co dzien rano przy goleniu ogladac siebie w lustrze. W lustrze bedzie bardzo maly i bardzo spokojny Malanow.
Pewnie koniec koncow i do tego bedzie mozna przywyknac, do wszystkiego na swiecie mozna przywyknac. Pogodzic sie z kazda strata. A to bedzie wcale nie taka mala strata! Przeciez dziesiec lat szedlem do tego. Nawet nie dziesiec lat — cale zycie. Od dziecinstwa, od szkolnego kolka naukowego, od wlasnorecznie zmajstrowanych teleskopow, od obliczen liczb Wolfa wedlug czyichs tam obserwacji… Te moje M-kawerny… Przeciez wlasciwie nic o nich nie wiem — co by sie okazalo pozniej, do czego by doszli ci, ktorzy by sie nimi zainteresowali po moim odkryciu, poprowadzili dalej badania, rozwineli, dodali cos od siebie i przekazali innym, w nastepny wiek… Na pewno cos waznego mogloby z tego wyniknac, wiec trace cos bardzo waznego, jesli stalo sie to przyczyna wstrzasow, przeciwko ktorym protestuje sam Wszechswiat. Miliard lat to bardzo wiele czasu. W ciagu miliarda lat z klebka sluzu wyrasta cywilizacja…
Ale przeciez mnie zgniota. Zadepcza. Najpierw zatruja zycie, zamecza, doprowadza do szalenstwa, a jesli to nie pomoze, zwyczajnie zadepcza… O mamo kochana! Szosta godzina. Slonce juz grzeje jak glupie.
I w tym momencie, sam nie wiem dlaczego, zniklo zimne zwierze z mojej piersi. Wstalem, spokojnie poszedlem do pokoju, otworzylem swoja szuflade, wyciagnalem swoje papiery, wzialem pioro. A potem wrocilem do kuchni, rozlozylem wszystko i zabralem sie do roboty.
Normalnie myslec oczywiscie nie moglem — w glowie mialem wate, powieki palily — ale dokladnie i starannie posegregowalem brudnopisy, wyrzucilem wszystko, co juz nie bylo mi potrzebne, reszte ulozylem wedlug kolejnosci, wzialem brulion i zaczalem calosc przepisywac na czysto, bez pospiechu, ze smakiem, precyzyjnie dobierajac slowa — tak jakbym pisal ostateczny wariant artykulu albo sprawozdanie.
Wielu uczonych nie lubi tego etapu pracy, a ja lubie. Sprawia mi przyjemnosc uscislanie terminologii, spokojne obmyslanie najelegantszych i oszczednych oznaczen, wylapywanie pchel-omylek ukrytych w brudnopisach,