jako takiego, a koniec okreslonego swiata, istniejacego w tej wlasnie chwili, tego, ktory istnial juz miliard lat temu i ktoremu Malanow i Gluchow, wcale tego nie podejrzewajac, zagrazaja swoimi mikroskopijnymi probami przezwyciezenia entropii…
Mniej wiecej wlasnie tak — nie wiem, czy wlasciwie czy niezupelnie wlasciwie, a moze absolutnie niewlasciwie — zrozumialem Wieczerowskiego. I nawet nie zaczalem sie z nim spierac. I bez tego sprawa wygladala paskudnie, a w tej interpretacji stala sie tak beznadziejna, ze nie wiedzialem po prostu, co mam powiedziec i po co w ogole zyc! Boze! Dymitr Malanow versus Homeostatyczny Wszechswiat! To nawet nie plesn pod cegla. To nawet nie wirus w centrum Slonca.
— Sluchaj — powiedzialem. — Jesli to tak, to o czym w ogole gadac. Niech pieklo pochlonie te moje M- kawerny… Wybor! Jaki tu moze byc wybor?
Wieczerowski powolnym ruchem zdjal okulary i zaczal wodzic malym palcem u nasady nosa. Bardzo dlugo, nie do zniesienia dlugo milczal. A ja czekalem. Czekalem, poniewaz instynktownie czulem, ze nie moze mnie Wieczerowski porzucic samego na pastwe swojej Homeostazy, nie zrobi tego nigdy w zyciu, bo gdyby nie istnialo jakies wyjscie, jakis wariant, jakas, u diabla, pomimo wszystko moznosc wyboru, za nic nie opowiedzialby mi tego wszystkiego. Wreszcie przestal znecac sie nad swoim nosem, ponownie wlozyl okulary i cichutko powiedzial:
— Powiedziano mi, ze ta droga zaprowadzi mnie do oceanu smierci, zawrocilem zatem w pol drogi. I odtad ciagle widze przed soba tylko slepe, krete sciezki prowadzace donikad…
— No? — zapytalem.
— Powtorzyc? — zapytal Wieczerowski.
— No, powtorz.
Powtorzyl. Mialem ochote zaplakac. Wstalem spiesznie, nalalem wody do czajnika i znowu postawilem go na gazie.
— Jak to dobrze, ze jest na swiecie herbata — powiedzialem. -Inaczej od dawna lezalbym pijany pod stolem…
— Ja mimo wszystko wole kawe — powiedzial Wieczerowski.
I w tym momencie uslyszalem, jak w zamku drzwi wejsciowych obraca sie klucz. Zapewne zrobilem sie bialy na twarzy, a moze nawet siny, poniewaz Wieczerowski nagle pochylil sie ku mnie z trwoga i powiedzial cicho:
— Spokojnie, Dima, spokojnie… Jestem przy tobie.
Prawie go nie slyszalem.
Tam w przedpokoju otwarly sie drugie drzwi, zaszelescilo ubranie, rozlegly sie szybkie kroki, rozpaczliwie wrzasnal Kalam i — ciagle jeszcze siedzialem jak skamienialy — zadyszany glos Irki powiedzial 'Kalam, glupi kocie…' i zaraz potem:
— Dimka!
Nie pamietam, jak mnie wynioslo do przedpokoju. Zlapalem Irke w objecia, przytulilem sie do niej (Irka, Irka!), poczulem zapach znajomych perfum, Irka miala mokre policzki i tez mamrotala cos dziwnego: 'Zyjesz, o Boze… A ja juz myslalam! Dimka!'. Potem oprzytomnielismy. Przynajmniej ja oprzytomnialem. To znaczy w koncu dotarlo do mnie, ze to jest ona, i zrozumialem, co ona mamrocze. I moja amorficzna, skamieniala groza przemienila sie nagle w zupelnie konkretny ludzki strach. Postawilem ja na podlodze, bacznie spojrzalem na jej zaplakana twarz (nawet sie nie umalowala) i zapytalem:
— Irka, co sie stalo? Skad sie tu wzielas? Bobek?
Moim zdaniem ona w ogole nie sluchala. Lapala mnie za rece, goraczkowo wodzila mokrymi oczami po mojej twarzy i powtarzala bez przerwy:
— Malo nie zwariowalam… Myslalam, ze juz nie zdaze… Co to wszystko znaczy…
Tak jak stalismy, objeci, przecisnelismy sie do kuchni. Posadzilem Irke na swoim taborecie, a Wieczerowski w milczeniu nalal jej mocnej herbaty prosto z fajansowego czajniczka. Chciwie wypila, wychlapujac polowe na prochowiec. Byla straszliwie zmieniona, tak zmizerowana, ze prawie jej nie poznawalem. Oczy miala zaczerwienione, nie uczesane wlosy opadaly w strakach. Wstrzasnal mna dreszcz i oparlem sie o zlewozmywak.
— Cos zlego z Bobkiem? — zapytalem, ledwie obracajac jezykiem.
— Z Bobkiem? — powtorzyla bezmyslnie Irka. — Dlaczego z Bobkiem? Malo nie zwariowalam przez ciebie… Co tu sie stalo?! — krzyknela nagle. — Chorowales? — znowu omiotla mnie spojrzeniem. — Przeciez jestes zdrowy jak byk!
Poczulem, jak opada mi dolna szczeka, i zamknalem usta. Nic nie rozumialem. Wieczerowski zapytal bardzo spokojnie:
— Dostalas jakas zla wiadomosc o Dimie?
Irka przestala badac mnie oczami i spojrzala na Wieczerowskiego. Potem nagle zerwala sie z miejsca, pobiegla do przedpokoju i natychmiast wrocila, pospiesznie grzebiac w torebce.
— Spojrzcie… spojrzcie, co ja dostalam… — Grzebien, szminka w etui, jakies karteczki, pudelka, banknoty — wszystko lecialo na podloge. — Boze, gdzie to jest… Aha! — Rzucila torebke na stol, wsunela drzaca dlon w kieszen prochowca — nie od razu trafila — i wyciagnela zmieta depesze. — Macie!
Zlapalem blankiet. Przebieglem wzrokiem. Nic nie zrozumialem… SPIESZYC SIE, ZEBY ZDAZYC — SNIEGOWOJ… Przeczytalem jeszcze raz, nastepnie, z rozpacza, na glos:
— Z DIMA BARDZO ZLE, PROSZE SIE SPIESZYC, ZEBY ZDAZYC — SNIEGOWOJ… Jak to, Sniegowoj? — zapytalem. — Dlaczego Sniegowoj?
Wieczerowski ostroznie odebral mi depesze.
— Nadana dzis rano — powiedzial.
— Kiedy nadana? — zapytalem glosno jak gluchy.
— Dzis rano. O dziewiatej dwadziescia dwie.
— Boze! Co mu do glowy przyszlo, czy to mial byc taki zart? — zapytala…
ROZDZIAL 9
18…niz ze inna. Biletu na lotnisku oczywiscie nie dostala. Przebila sie, wymachujac depesza, do komendanta, ktory dal jej jakis papierek, ale pozytek z tego papierka byl zaden, na lotnisku nie bylo samolotow, a kiedy wreszcie sie zjawily, wszystkie lecialy nie tam, gdzie trzeba. W koncu, absolutnie zrozpaczona, wsiadla do samolotu, ktory ladowal w Charkowie. Tam wszystko zaczelo sie od poczatku, na domiar zlego nastapilo oberwanie chmury i dopiero wieczorem dotarla do Moskwy samolotem transportowym, ktory wiozl wlasnie lodowki i trumny. W Moskwie juz poszlo latwiej. Z Domodiedowa pojechala na Szeremietiewo i w koncu jakos doleciala do Leningradu w kabinie pilota. Przez caly ten czas nie miala doslownie nic w ustach i polowe czasu przeplakala. Nawet zasypiajac ciagle grozila zalosnie, ze jutro rano pojdzie na poczte, zazada pomocy milicji i na pewno sie dowie, czyja to robota i co za bydle tak sie zabawilo. Ja, naturalnie, potakiwalem jej, ze jasne, oczywiscie, nie zostawimy tak tego, za takie dowcipy nalezy bic w morde, a nawet nie tylko bic, ale sadzac do pudla, i oczywiscie nie powiedzialem jej, ze poczta nie przyjmuje takich depesz bez odpowiednich dokumentow, ze dzieki Bogu w naszych czasach takie zarty sa po prostu niemozliwe i ze najprawdopodobniej tej depeszy w ogole nikt nie nadawal, a teleks na poczcie w Odessie wydrukowal ja absolutnie samodzielnie.
Ja zasnac nie moglem. Wlasciwie nadszedl juz ranek. Na ulicy bylo juz zupelnie jasno, a w pokoju pomimo zasunietych zaslon takze bylo widno. Czas jakis lezalem nieruchomo, glaskalem rozciagnietego miedzy nami Kalama i sluchalem rownego oddechu Irki. Zawsze spala bardzo mocno i z wielkim smakiem. Nie istnialy takie nieprzyjemnosci, ktore moglyby ja wpedzic w bezsennosc. W kazdym razie do tej pory nie istnialy…
Mdla, dokuczliwa dretwota, ktora mnie ogarnela z chwila, kiedy przeczytalem i zrozumialem w koncu depesze, nie ustepowala. Wszystkie miesnie mialem sztywne, jakby zlapal mnie totalny skurcz, a gdzies w srodku, w brzuchu i w klatce piersiowej, lezal zimny, bezksztaltny ciezar. Chwilami ciezar poruszal sie i wtedy zaczynalem dygotac.
W pierwszym momencie, kiedy Irka zamilkla w pol slowa i uslyszalem jej rowny senny oddech, na mgnienie oka poczulem ulge — nie bylem juz sam i obok mnie byl najblizszy mi chyba i najukochanszy na swiecie czlowiek. Ale zimna galareta w piersi drgnela i przerazilo mnie to uczucie ulgi, pomyslalem — do czego mnie doprowadzili, jak nisko trzeba upasc, jezeli jestem w stanie cieszyc sie z obecnosci Irki, cieszyc sie z tego, ze Irka znalazla sie w