robienie wykresow, sporzadzanie tablic. To szlachetna rzemieslnicza praca uczonego, wyciaganie ostatecznych wnioskow, okres delektowania sie dzielem wlasnych rak.
Wiec delektowalem sie soba i dzielem swoich rak do momentu, kiedy obok mnie pojawila sie Irka — objela mnie za szyje nagim ramieniem i przytulila cieply policzek do mojego policzka.
— To ty? — zapytalem i wyprostowalem grzbiet.
To byla moja zwyczajna Irka, a nie ten nieszczesny strach na wroble, ktory pojawil sie wczoraj. Swieza, rozowa, jasnooka i wesola. Skowronek. Irka jest skowronkiem. Ja jestem sowa, a ona skowronkiem. Gdzies slyszalem o takiej klasyfikacji. Skowronki wczesnie ida spac, latwo i radosnie zasypiaja, rownie latwo i z przyjemnoscia wstaja, natychmiast zaczynaja spiewac i zadna ludzka sila nie nakloni ich, aby wylegiwaly sie, powiedzmy, do poludnia.
— Co z toba, znowu w ogole sie nie kladles? — zapytala i nie czekajac na odpowiedz, podeszla do drzwi balkonu. — Co to za wrzaski?
Dopiero wtedy dotarlo do mnie, ze na podworzu panuje niezwykly zgielk — taki, jaki slychac na miejscu nieszczesliwego wypadku, kiedy milicja juz przyjechala, a pogotowie jeszcze jest w drodze.
— Dimka! — krzyknela Irka. -Tylko popatrz! Cuda sie dzieja!
Tchu mi zabraklo. Znam te cuda. Wybieglem…
19…pic kawe. Wtedy Irka oswiadczyla mi kategorycznie, ze wlasciwie znakomicie sie stalo. W koncu wszystko na swiecie uklada sie wspaniale. Przez te dziesiec dni Odessa zdazyla jej juz ostatecznie zbrzydnac, poniewaz tego lata zjechaly tam takie tlumy, jakich najstarsi ludzie nie pamietaja, a w ogole stesknila sie za domem i nie ma zamiaru wracac do Odessy, tym bardziej ze o bilecie nawet nie ma co marzyc, a mama i tak wybiera sie do Leningradu w koncu sierpnia, wiec przy okazji odwiezie Bobka. A ona, Irka, pojdzie do pracy — zaraz dzisiaj, tylko wypije kawe i pojdzie — a na urlop wybierzemy sie razem, tak jak kiedys zamierzalismy, w marcu albo w kwietniu — pojedziemy do Kirowska, w gory na narty.
Potem zjedlismy jajecznice z pomidorami. Smazylem jajecznice z pomidorami, a Irka spenetrowala cale mieszkanie w poszukiwaniu papierosow, nie znalazla, nagle posmutniala, spochmurniala, zaparzyla nastepna porcje kawy i zapytala o Sniegowoja. Opowiedzialem jej wszystko, o czym wiedzialem od Igora Pietrowicza, uwaznie omijajac niebezpieczne zakrety i dokladajac wszelkich staran, zeby sprawa wygladala jak typowy nieszczesliwy wypadek. Kiedy jej to wszystko opowiadalem, przypomnialem sobie sliczna Lidke i nawet juz otworzylem usta, zeby o nia zapytac, ale w pore ugryzlem sie w jezyk.
Irka cos tam mowila o Sniegowoju, cos wspominala, kaciki jej ust smutnie opadly ('…nawet nie ma od kogo pozyczyc papierosa'), a ja pilem kawe malutkimi lykami i myslalem, ze zupelnie nie wiem, jak mam postapic, ze poki nie zdecydowalem, czy opowiedziec Irce o wszystkim, czy nie, nie warto chyba zaczynac rozmowy ani o Lidce, ani o dziale zamowien w 'Delikatesach', dlatego ze zarowno z Lidka, jak i z 'Delikatesami' sprawa wyglada wysoce niejasno, a mowiac szczerze wlasciwie bardzo jasno, poniewaz minelo juz tyle czasu, a Irka ani slowem nie wspomniala ani o swojej przyjaciolce, ani o swoim zamowieniu. Oczywiscie, Irka mogla zapomniec. Po pierwsze byla straszliwie zdenerwowana, a po drugie ona zawsze o wszystkim zapomina, ale lepiej jednak nie draznic licha i nie zaczynac rozmow na sliskie tematy. Zreszta malenki probny balonik moze i warto wypuscic.
Wybralem odpowiedni moment, kiedy Irka przestala mowic o Sniegowoju i przeszla na weselszy temat, jak Bobek wpadl do rowu, a w slad za nim tesciowa, i zapytalem niedbalym tonem:
— No, a co slychac u twojej Lidki?
Moj malenki probny balonik w praktyce okazal sie troche przyciezki i toporny. Irka wytrzeszczyla oczy:
— Jaka znowu Lidka?
— No, ta twoja… ze szkoly…
— Ponomariowa? A skad ci nagle przyszla do glowy?
— Tak… wymamrotalem. — Przypomnialem sobie… — nie pomyslalem o takim kontrpytaniu. — Odessa, 'Pancernik Potiom-kin'… Po prostu przypomnialem sobie i koniec! Czego sie czepiasz?
Irka kilkakrotnie mrugnela, patrzac na mnie, a potem powiedziala:
— Spotkalam ja. Wyladniala, chlopy jej przejsc nie daja… Powstala pauza. O do diabla, jak ja nie lubie klamac! Dobrze mi tak! Pod badawczym spojrzeniem Irki postawilem na talerzyku pusta filizanke, zapytalem falszywym glosem: 'Ciekawe, jak tam nasze drzewo?', podszedlem do drzwi balkonowych i wyjrzalem. Dobrze, tak czy inaczej, z Lidka wszystko jest jasne, teraz juz ostatecznie. No wiec, jak tam nasze drzewo?
Drzewo bylo na miejscu. Tlum sie rozszedl. Wlasnie pod drzewem stalo teraz trzech dozorcow, dwaj milicjanci, hydraulik i Kefir. Obok zolty samochod patrolowy. Wszyscy (oprocz samochodu, oczywiscie) patrzyli na drzewo i najwidoczniej wymieniali poglady na temat, co teraz robic i co to wszystko znaczy. Jeden z milicjantow zdjal czapke i ocieral ogolona glowe chustka do nosa. Na podworku bylo juz upalnie i do powszedniego zapachu rozpalonego asfaltu, kurzu i benzyny dolaczyl sie inny zapach — lesny, dziwaczny. Ogolony milicjant nagle wlozyl czapke, schowal chustke, przykucnal i zaczal grzebac palcami w poszarpanej ziemi. Pospiesznie odszedlem od balkonu.
Irka byla juz w lazience. Szybko sprzatnalem ze stolu i zmylem naczynia. Strasznie chcialo mi sie spac, ale wiedzialem, ze nie zasne. Teraz juz chyba nigdy nie zasne, moze dopiero wtedy, kiedy skonczy sie ta historia. Zadzwonilem do Wieczerowskiego. Juz sluchajac sygnalow przypomnialem sobie, ze Wieczerowskiego nie powinno byc w domu, ze ma dzis egzaminy aspirantow, ale zanim zdazylem to domyslec do konca, ktos podniosl sluchawke.
— Jestes w domu? — zapytalem glupio.
— Jak by ci tu powiedziec… — odparl Wieczerowski.
— Dobra, dobra — powiedzialem. — Widziales drzewo?
— Tak.
— Jak sadzisz?
— Przypuszczam, ze tak — powiedzial Wieczerowski. Spojrzalem w strone lazienki i znizywszy glos wyszeptalem:
— Mam wrazenie, ze to moja zasluga.
— Tak?
— Aha. Zamierzalem uporzadkowac brudnopisy.
— Uporzadkowales?
— Nie do konca. Zaraz usiade i sprobuje skonczyc. Wieczerowski przez chwile milczal.
— A po co? — zapytal po jakims czasie.
Zawahalem sie.
— N-nie wiem… Nagle przyszla mi ochota przepisac wszystko na czysto… Nie wiem. Chyba z rozpaczy. Strasznie mi zal. A ty co, nigdzie dzis nie wychodzisz?
— Zdaje sie, ze nie. Jak Irka?
— Szczebiocze — powiedzialem. Wargi mimo woli rozciagnely mi sie w usmiechu. — Przeciez znasz Irke. Jak woda z gesi.
— Opowiedziales jej?
— Cos ty! Oczywiscie, ze nie.
— A wlasciwie dlaczego 'oczywiscie'?
Chrzaknalem.
— Rozumiesz, Filipie, sam ciagle sie zastanawiam: opowiedziec jej czy nie. I nie wiem. Nie moge nic wymyslic.
— Jesli nie wiesz, co robic — oznajmil Wieczerowski — nie rob nic.
Chcialem mu powiedziec, ze co jak co, ale to wiem i bez niego, ale wtedy Irka zakrecila prysznic, wiec powiedzialem spiesznie:
— No dobra, biore sie do roboty. Dzwon, jesli cos, bede w domu.
Irka ubrala sie, podmalowala, cmoknela mnie w nos i pobiegla. Polozylem sie na kozetce na brzuchu, glowe zlozylem na rekach i zaczalem myslec. Niezwlocznie przybyl Kalam, wlazl mi na plecy i wyciagnal sie wzdluz kregoslupa. Byl miekki, goracy i wilgotny. I wtedy zasnalem. To bylo jak zapasc. Swiadomosc znikla, a potem znowu sie pojawila. Na moich plecach nie bylo juz Kala-ma i ktos dzwonil do drzwi. Naszym umowionym sygnalem — ta-ta-ta, ta-ta. Sturlalem sie z kozetki. Glowe mialem jasna i czulem sie jakos niebywale bojowo. Bylem gotow na powitanie smierci, posmiertnej slawy. Wiedzialem, ze to poczatek nowego cyklu, ale strachu juz nie bylo — tylko