— Sluchaj — powiedzialem. — Nie rob tego. Nie trzeba. Do diabla, on chyba zwariowal! Przeciez nawet mokra plama z niego nie zostanie. Po co to komu?
— A co? — zapytal zywo Weingarten. — A jak inaczej?
— Spal ja w cholere, te twoja rewertaze! Chcesz, zaraz teraz spalimy ja… w wannie… No?
— Szkoda — powiedzial Weingarten, patrzac w bok. — Tak szkoda, ze nie masz pojecia… Robotka pierwsza klasa. Ekstra. Lux.
Zamknalem sie. A Weingartena znowu wyrzucilo z fotela, zaczal biegac po pokoju, do korytarza i z powrotem, i znowu zawirowala szpula magnetofonu. Wstyd — owszem. Uszczerbek na honorze — zgadza sie. Zadrasnieta duma — owszem. Szczegolnie jesli nie mozna o tym nikomu opowiedziec. Ale jesli sie dobrze zastanowic — duma to idiotyzm i nic wiecej. Rzygac sie chce. Przeciez ogromna wiekszosc ludzi w naszej sytuacji nie zastanawialaby sie nawet przez sekunde. A o nas powiedza — idioci! I beda mieli racje! Mozesmy sie nigdy nie cofali? Tysiace razy! I jeszcze tysiac bedziemy musieli! I to nie przed bogami — przed parszywym urzedasem, przed gnida, ktora nawet wstyd wziac pod paznokiec…
Tu i ja sie rozgniewalem, czego on biega przede mna, poci sie i usprawiedliwia, i powiedzialem mu, ze cofac sie — to jedno, a on nie cofa sie, tylko kapituluje, wieje, gdzie pieprz rosnie. Och, jak Weingarten eksplodowal! Zdrowo mu dopieklem. Ale ani troche nie bylo mi go zal. To przeciez nie jego przypalalem zywym ogniem, tylko siebie. Jednym slowem poklocilismy sie i Weingarten poszedl sobie. Zabral swoje siatki i poszedl do Wieczerowskiego. W progu powiedzial, ze jeszcze wroci, tylko troche pozniej, ale uraczylem go wiadomoscia o powrocie Irki i wtedy zwiadl ostatecznie. Bardzo nie lubi, kiedy za nim nie przepadaja.
Usiadlem przy biurku, znowu wyciagnalem swoje papiery i zabralem sie do roboty. To znaczy nie do roboty oczywiscie, tylko do porzadkowania. Na poczatku wciaz oczekiwalem, ze pod moim biurkiem wybuchnie jakas bomba albo w oknie pojawi sie posiniala twarz ze stryczkiem na szyi. Ale nic podobnego sie nie stalo, wlazlem w robote po uszy i wtedy znowu ktos zadzwonil do drzwi.
Nie od razu poszedlem otworzyc. Najpierw wstapilem do kuchni i zabralem stamtad tluczek do miesa — potworny przedmiot, z jednej strony ostre metalowe zeby, z drugiej toporek. Gdyby co — przysune miedzy oczy — i koniec… Jestem czlowiekiem spokojnym, nie lubie klotni ani bijatyk, nie to co Weingarten, ale starczy tego dobrego. Ja mam dosyc.
Otworzylem drzwi. To byl Zachar.
— Dzien dobry, Dima, przepraszam, na milosc boska — powital mnie z jakas sztuczna nonszalancja.
Mimo woli spojrzalem w dol. Ale nie bylo tam nikogo. Zachar przyszedl sam.
— Prosze, prosze — powiedzialem. — Bardzo sie ciesze.
— Wiesz, postanowilem zajrzec do ciebie… — wciaz tym sztucznym tonem, ktory zupelnie nie pasowal do niesmialego usmiechu i kulturalnego wygladu, mowil Zachar. — Weingarten gdzies przepadl, zeby go diabli wzieli… Dzwonie do niego przez caly dzien — nie ma. A ja wlasnie szedlem do Filipa… e… Pawlowicza, wiec mysle sobie, wstapie, moze on tu jest…
— Filip Pawlowicz?
— Nie, skadze, Walentin… Weingarten.
— On rowniez poszedl do Filipa Pawlowicza — powiedzialem.
— Ach tak! — z ogromna radoscia powiedzial Zachar. — Dawno?
— Chyba z godzine temu…
Twarz Zachara na moment zastygla — zauwazyl tluczek w moim reku.
— Gotujesz obiad? — zapytal i nie czekajac na odpowiedz, dodal pospiesznie: — Nie bede dluzej przeszkadzac, pojde… — ruszyl do drzwi, ale przystanal. — Zupelnie zapomnialem… To znaczy, nie zapomnialem wlasciwie, tylko nie wiem… Filip Pawlowicz… Pod ktorym on mieszka?
Powiedzialem.
— Aha, aha… Bo to wiesz, on do mnie zadzwonil, a ja… jakos zapomnialem… w czasie rozmowy…
Zrobil jeszcze kilka krokow do tylu i otworzyl drzwi.
— Rozumiem, rozumiem — powiedzialem. — A gdzie synek?
— Wszystko sie skonczylo! — zawolal radosnie, zrobil krok na klatke schodowa i…
ROZDZIAL 10
20…do generalnych porzadkow w tym chlewie. Ledwie odparlem atak. Stanelo na tym, ze teraz skoncze robote, usiade, a Irka, jesli juz zupelnie nie ma lepszego zajecia, jesli juz ja tak przypililo, jesli absolutnie nie jest w stanie polezec w wannie z ostatnim numerem 'Swiatowej Literatury', niech posegreguje bielizne do prania i zajmie sie pokojem Bobka. A ja biore na siebie duzy pokoj, ale nie dzisiaj, tylko jutro. Morgen, Morgen, nur nicht heute. Ale w takim razie na wysoki polysk, do ostatniego smiecia.
Usiadlem za biurkiem i czas jakis wszystko bylo cicho i spokojnie. Pracowalem, i to pracowalem z przyjemnoscia, ale z jakas niezwykla przyjemnoscia. Nigdy przedtem nie odczuwalem niczego podobnego. Czulem dziwne, posepne zadowolenie, bylem z siebie dumny, zdejmowalem przed soba kapelusz. Przypuszczalem, ze tak powinien sie czuc zolnierz, ktory zostal z karabinem maszynowym, zeby ubezpieczyc ogniem odchodzacy oddzial — jest sam, wie, ze zostanie tu na zawsze, ze nigdy nie zobaczy juz nic wiecej oprocz blotnistego pola, biegnacych sylwetek w obcych mundurach i niskiego, posepnego nieba, ale wie, ze tak byc powinno, ze to jest sluszne, ze inaczej nie wolno, i moze byc z siebie dumny. Ale jakis straznik w moim mozgu przez caly czas, kiedy pracowalem, uwaznie i czujnie nadsluchiwal, obserwowal wszystko dookola, pamietal, ze nic nie jest skonczone, ze wszystko trwa nadal i ze pod reka, w szufladzie biurka, lezy przerazajacy tluczek z toporkiem. I w jakims momencie ten straznik zmusil mnie do podniesienia glowy, poniewaz w pokoju cos sie dzialo.
Wlasciwie nie dzialo sie nic nadzwyczajnego. Przed biurkiem stala Irka i patrzyla na mnie w milczeniu. Ale jednak cos sie stac musialo, cos calkiem nieprawdopodobnego, nie mieszczacego sie w glowie, dlatego ze Irka miala oczy wielkie jak filizanki i obrzmiale wargi. Nie zdazylem powiedziec nawet slowa, kiedy rzucila wprost na moje papiery jakas rozowa szmatke. Machinalnie podnioslem te szmatke — to byl stanik.
— Co to jest? — zapytalem kompletnie oglupialy, patrzac to na Irke, to na stanik.
— To jest stanik — obcym glosem powiedziala Irka, odwrocila sie do mnie plecami i poszla do kuchni.
Zdretwialy od najgorszych przeczuc obracalem w reku szmatke z rozowej koronki i nic nie rozumialem. Ki diabel? Dlaczego stanik? I nagle przypomnialem sobie inwazje oszalalych kobiet u Zachara. Zdjal mnie strach o Irke. Rzucilem stanik i pobieglem do kuchni.
Irka siedziala na taborecie z lokciami na stole i z glowa w dloniach. Miedzy palcami prawej reki dymil papieros.
— Nie dotykaj mnie — powiedziala strasznym i spokojnym glosem.
— Irka! — powiedzialem zalosnie. — Irka! Zle sie czujesz?
— Zwierze — powiedziala niezrozumiale, oderwala dlon od wlosow i uniosla do ust drzacy papieros. Zobaczylem wtedy, ze placze.
…Pogotowie? Nie pomoze, nie pomoze, po co pogotowie? Brom? Waleriana? Boze, jaka ona ma twarz… Zlapalem szklanke i nalalem wody z kranu.
— Teraz wszystko jest jasne… — powiedziala Irka, zaciagajac sie spazmatycznie i odsuwajac lokciem szklanke. — I ta depesza, i w ogole wszystko… Dno… Kim ona jest?
Usiadlem i wypilem lyk wody ze szklanki.
— Kto? — zapytalem tepo.
Przez sekunde wydawalo mi sie, ze Irka chce mnie uderzyc.
— Jakie subtelne bydle — powiedziala ze wstretem. — Nie chcial splugawic malzenskiego tapczanu… Ach, jakie to szlachetne… Wiec zabawial sie w pokoju dziecka…
Wypilem wode do konca, sprobowalem odstawic szklanke, ale reka mnie nie sluchala. Lekarza! — wirowalo mi po glowie. Natychmiast lekarza!
— Dobrze — powiedziala Irka. Na mnie juz nie patrzyla. Patrzyla w okno i palila, zaciagajac sie bez przerwy. — Dobrze, zostawmy to. Sam zawsze mowiles, ze milosc to umowa. Bardzo ladnie to brzmialo — milosc, przyjazn, szczerosc… Tylko chyba mogles dopilnowac, zeby nie zapominaly swoich stanikow… Moze sie tam jeszcze majtki znajda, jak dobrze poszukac?