Dyrektor nie zauwazyl nawet, kto to powiedzial, gdyz wszyscy przestali na chwile jesc i zwrocili twarze w strone wujka Walnogi. Ci mlodzi, wspaniali ludzie mieli twarze opalone prawie na czarno. Mozna bylo na nich wyczytac jakby znuzenie. A moze tylko tak sie wydawalo?

— Na obiad bedziecie mieli zupe — odrzekl wujek Walnoga.

— Swietnie! — powiedzial ktos z obecnych, ale dyrektor i tym razem nie zauwazyl kto.

Potem dyrektor podszedl do najblizszego stolika i usiadl przy nim. Walnoga podtoczyl ku niemu wozek i dyrektor wzial swoje sniadanie — talerz z dwoma sucharami, pol tabliczki czekolady i szklana grusze z herbata. Zrobil to bardzo sprawnie, a mimo to grube biale suchary podskoczyly i zawisly w powietrzu. Naczynie z herbata stalo jak przedtem, dno jego opasywala magnetyczna obraczka. Dyrektor pochwycil jeden z sucharow, ugryzl kawalek i zabral sie do herbaty. Herbata wystygla.

— Zupa — rzekl Walnoga. Mowil szeptem, by slyszal go tylko dyrektor. — Mozecie sobie wyobrazic, co to bedzie za zupa. A oni zapewne mysla, ze podam im bulion z kury. — Walnoga pchnal wozek i usiadl przy stoliku. Spogladal jeszcze, jak wozek toczy sie w przejsciu miedzy stolikami coraz wolniej i wolniej. — A nawiasem mowiac, zupe z kury zajadaja sobie na Callisto.

— Czyzby? — spytal w roztargnieniu dyrektor.

— Jak to „czyzby” — zdumial sie Walnoga. — Oddalem im przeciez sto siedemdziesiat puszek, czyli ponad polowe naszych zapasow.

— A reszte zapasow juz zjedlismy?

— Oczywiscie, ze zjedlismy — odparl Walnoga.

— To znaczy, ze oni takze juz zjedli — powiedzial dyrektor, rozgryzajac suchar. — Ludzi tam prawie dwa razy wiecej niz u nas.

Oj, lzesz ty, wujku Wahioga, pomyslal dyrektor. Znam ja cie, moj ty inzynierze od gastronomii. Na pewno schowales jeszcze ze dwadziescia puszek dla chorych i tak na wszelki wypadek.

— Herbata wam nie ostygla? — zapytal Wahioga z glosnym westchnieniem.

— Nie, dziekuje.

— A chlorella nie moze sie jakos przyjac na Callisto — rzekl Walnoga i westchnal. — Znow przekazali stamtad radiogram, zeby im przyslac z dziesiec kilogramow rozczynu. Zakomunikowali, ze juz wyslali planetolot.

— Coz robic, trzeba bedzie dac.

— Dac! — wykrzyknal wujek Wahioga. — Oczywiscie, trzeba dac. Tylko ze ja nie mam stu ton chlorelli, a i jej potrzebny jest czas, by sie rozmnozyla… Na pewno psuje wam apetyt, co?

— Nie, nie — sprzeciwil sie dyrektor. Wydawalo sie, ze w ogole nie mial apetytu.

— Dosc tego! — powiedzial ktos.

Dyrektor podniosl glowe i od razu spostrzegl zmieszana mine Zojki Iwanowej. Obok niej siedzial fizyk jadrowy Kozlow. Ci dwoje zawsze siadywali razem.

— Dosc tego, slyszysz? — rozgniewal sie Kozlow.

Zojka poczerwieniala i opuscila glowe. Przykro jej bylo, gdyz wszyscy zwrocili na nich oczy.

— Wczoraj podsunelas mi swoj suchar — rzekl Kozlow. — 1 dzis znow mi podsuwasz ten swoj nieszczesny suchar.

Zojka milczala. Ze wstydu bliska byla placzu.

— Czego sie na nia wydzierasz, ty kozle! — zawolal z drugiego konca jadalni fizyk atmosfery Potapow. — Zojeczko, po co dokarmiasz to zwierze, lepiej daj tego suchara mnie. Zjem i na pewno nie bede na ciebie wrzeszczal.

— Nie, naprawde… — Kozlow mowil juz spokojniejszym tonem. — Przeciez jestem zdrow, a ona powinna jesc wiecej ode mnie.

— Nie masz racji, Wala — zaprotestowala Zojka, nie podnoszac glowy.

— Wujku Walnoga, mozna jeszcze herbaty? — zapytal ktos. Gdy Walnoga wstal, Potapow zawolal przez cala jadalnie:

— Hej, Gregorze, zagramy po pracy?

— Zagramy — odrzekl Gregor.

— Znow sprawisz mu lanie, Wadimku — odezwal sie ktos.

— Po mojej stronie jest prawo prawdopodobienstwa! — oswiadczyl Potapow. Wszyscy sie rozesmiali.

Do jadalni zajrzala czyjas zdenerwowana fizjonomia.

— Potapow tutaj? Wadia, burza na Jowiszu!

— No! — Potapow poderwal sie z miejsca.

Inni meteorologowie rowniez pospiesznie wstali zza stolu. Fizjonomia zniknela, lecz po chwili znow sie pokazala:

— Po drodze zabierz dla mnie suchary, slyszysz?

— Jesli Walnoga da — rzucil za nim Potapow i spojrzal na Walnoge.

— A czemu mialbym nie dac? — zdziwil sie wujek Walnoga. — Konstanty Stecenko — dwiescie gramow sucharow i piecdziesiat gramow czekolady…

Dyrektor wstal, ocierajac usta serwetka.

Towarzyszu dyrektorze, jak tam ze statkiem transportowym „Tachmasib”? — zapytal Kozlow.

Wszyscy umilkli i spojrzeli na dyrektora.

Ich mlode opalone twarze byly nad wiek powazne.

— Na razie nijak — odpowiedzial dyrektor.

Dyrektor ruszyl przejsciem miedzy stolikami, wolnym krokiem kierujac sie w strone swego gabinetu. Cala bieda w tym, ze na Callisto wybuchla nie w pore „epidemia konserwowa”. Na razie to jeszcze nie glod. Amaltea moze sie jeszcze dzielic z Callisto swoja chlorella i sucharami. Ale jesli Bykow nie przyleci z transportem zywnosci… Bykow jest gdzies niedaleko. Okreslono juz nawet za pomoca radionamiernikow jego polozenie, ale pozniej zamilkl czemus i tak milczy od szescdziesieciu godzin. Znow trzeba bedzie zmniejszyc racje, pomyslal dyrektor. Wszystko moze sie zdarzyc. A do bazy na Marsie nie jest wcale tak blisko. Roznie moze sie ulozyc. Bywa nawet tak, ze planetoloty wysylane z Ziemi lub z Marsa gina gdzies w drodze. Rzadko to sie zdarza, nie czesciej niz epidemia plesni. Ale to, ze sie zdarza miliard kilometrow od Ziemi jest gorsze niz dziesiec epidemii.

Oznacza bowiem glod. A moze nawet — zaglade.

Rozdzial 1

Fotonowy transportowiec „Tachmasib”

1. Planetolot zbliza sie do Jowisza, a kapitan toczy spor z nawigatorem i zazywa sporamine

Aleksiej Pietrowicz Bykow, kapitan fotonowego transportowca „Tachmasib”, wyszedl z kajuty i starannie zamknal za soba drzwi. Wlosy mial mokre. Kapitan dopiero przed chwila wzial natrysk. Przyjal nawet dwa natryski, wodny i jonowy, ale wciaz jeszcze zataczal sie z niewyspania. Spac mu sie chcialo tak, ze z trudem otwieral oczy. Przez ostatnie trzy doby Bykow spal w sumie nie wiecej niz piec godzin. Przelot okazal sie trudny.

Na korytarzu bylo jasno i pusto. Bykow skierowal kroki do kabiny nawigacyjnej, starajac sie nie szurac nogami. Do kabiny nawigacyjnej trzeba bylo przejsc przez kajute ogolna. Drzwi do niej byly otwarte i dolatywaly stamtad strzepy rozmowy. Byly to glosy planetologow Daugego i Jurkowskiego. Bykowowi wydalo sie, ze glosy sa dziwnie stlumione, a rownoczesnie czulo sie w nich podniecenie.

Znow cos sobie wykombinowali, pomyslal Bykow. Nie ma przed nimi zadnego ratunku. Nawet zwymyslac ich porzadnie nie mozna, bo sa przeciez moimi przyjaciolmi i bardzo ciesza sie z tego, ze w tym rejsie lecimy razem. Niezbyt czesto mozemy byc razem.

Bykow wszedl do kajuty ogolnej i zatrzymal sie u wejscia. Szafa z ksiazkami byla otwarta, tomy rzucone niedbale na kupe poniewieraly sie po podlodze. Serweta zsunela sie ze stolu. Spod kanapy sterczaly dlugie nogi Jurkowskiego w szarych, waskich, obcislych spodniach. Jurkowski przebieral nimi rozpaczliwie.

— Mowie ci, ze jej tu nie ma — zapewnial Dauge. Daugego nie bylo widac.

— Szukaj — rzekl Jurkowski zduszonym glosem. — Jak zaczales, to szukaj.

Вы читаете Lot na Amaltee, Stazysci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×