Moja matka gardzilaby tym osiagnieciem, chociaz moze by mi tez zazdroscila. Mowilaby. Nie pamietaj o sobie, jezeli potrafisz. Nie pamietaj, kim jestes, tak dlugo, jak wytrzymasz. Ale ktoregos dnia, dziewczyno, ktoregos dnia to cie dopadnie, ja wiem.
Otworzylam dzis sklep jak zwykle. Tylko na przedpoludnie, kiedy ludzie po mszy beda na rynku – potem dam sobie pol dnia wolnego z Anouk. Luty znow uporczywie buro szarzeje i teraz pada deszcz, marznacy dokuczliwy deszcz, od ktorego bruk jest sliski, a niebo przybralo odcien starego cynowego dzbana. Anouk za lada czyta tomik wierszykow dla dzieci i spoglada na drzwi, oczekujac klientow, kiedy ja w kuchni przygotowuje mendiants – tak nazwane, bo przed laty sprzedawali je Cyganie i zebracy. To moje ulubione – z ciemnej albo mlecznej, albo bialej czekolady – krazki wielkosci biskwitow i na wierzchu skorki cytryny, migdaly, pulchne rodzynki. Anouk lubi te biale, ja wole ciemne, zrobione z najlepszej siedemdzie-siecioprocentowej couverture… Jedwabista, goraca na jezyku, ma smak tajemniczych okolic podzwrotnikowych, moja matka czyms takim by gardzila. A przeciez to sa rowniez jakies czary.
Od piatku jest w La Praline komplet stolkow barowych przy ladzie. Teraz tu troche jak w wozach restauracyjnych, do ktorych chodzilysmy w Nowym Jorku. Siedzenia z czerwonej skory na chromowych drazkach, wesoly kicz. Sciany koloru swietlistych zonkili. Stary pomaranczowy fotel Poitou wesolo rozpiera sie w kacie. Na ladzie z lewej strony stoi tabliczka z menu napisanym recznie i pokolorowa-nym przez Anouk kredkami w roznych odcieniach pomaranczowego i czerwonego:
Chocolat Chaud 5 F Gateau au Chocolat 10 F (La Tranche)
Podobna tabliczka jest na wystawie.
Tort upieklam tej nocy, goraca czekolada w czajniku czeka na pierwszego klienta. I ja czekam.
Msza sie zaczyna i konczy. Ludzie przechodza ponuro pod marznacym deszczem. Z moich drzwi uchylonych niesie sie cieply zapach pieczenia i slodyczy. Widze kilka tesknych spojrzen, ale i odwracanie wzroku, wzruszenie ramion, skrzywienie ust. To moze oznaczac stanowczosc albo po prostu zly humor. Pochylajac pod wiatr zgarbione nieszczesne ramiona, wszyscy mijaja moj sklep, jak gdyby przy tych drzwiach stal aniol z plomiennym mieczem i nie pozwalal wejsc.
Nie tak zaraz, mowie sobie. Pozyskanie klienteli wymaga czasu.
Ale wzbiera we mnie zniecierpliwienie, prawie gniew. Co jest z tymi ludzmi? Dlaczego nie wchodza? Bije dziesiata, potem jedenasta. Widze, jak ida do piekarni naprzeciwko i jak potem niosa bochenki pod pacha. Nieliczne kumy, jeszcze rozmawiajace na rynku, rozstaja sie, zeby przygotowac niedzielny obiad. Zza wegla kosciola wybiega chlopiec z psem, omija kapiaca rynne. Biegnie dalej, prawie nie zerka.
Niech ich diabli. Akurat kiedy juz myslalam, ze trudny poczatek za mna. Dlaczego nikt nie przyszedl? Czy oni nie widza wystawy, nie czuja zapachow? Co lepszego maja do roboty?
Anouk zawsze wie, w jakim jestem nastroju. Przytula sie, chce mnie pocieszyc.
– Maman, nie placz.
– Nie placze. – Ja nigdy nie placze. Jej wlosy muskaja mnie po twarzy i nagle w glowie mi sie kreci, tak sie boje, ze kiedys moglabym Anouk utracic.
– To nie twoja wina. Staralysmy sie. Wszystko zrobilysmy dobrze.
Fakt. Nawet sa czerwone wstazki wokol drzwi, saszetki z cedrem i lawenda dla odstraszania zlych wplywow. Caluje ja w glowe. Na policzkach mam wilgoc. Cos, moze gorz-ko-slodki aromat parujacej czekolady, szczypie mnie w oczy.
– W porzadku, chene. Nie powinnysmy sie nimi przejmowac. Przynajmniej mozemy same sie napic, zeby nam bylo weselej.
Przysiadamy na wysokich stolkach jak barowe dziewczyny w Nowym Jorku. Pijemy czekolade, Anouk z creme chantilly i wiorkami czekoladowymi, ja goraca, czarna, mocniejsza niz espresso. Zamykamy oczy w tej wonnej parze i widzimy, jak klienci przychodza – po dwie, trzy osoby, po dwanascie osob naraz, siadaja na stolkach, usmiechaja sie, ich harde, obojetne twarze juz umilil wyraz zyczliwosci i zachwytu. Otwieram oczy szybko. Anouk stoi przy drzwiach. Moge przelotnie zobaczyc przycupnietego na jej ramieniu Pantoufle'a, drza mu wasiki. Swiatlo chyba sie zmienilo, jest cieplejsze. Wabiace. Zrywam sie na rowne nogi.
– Prosze. Nie rob tego!
Anouk rzuca mi ciemne spojrzenie.
– Ja tylko probuje pomoc…
– Prosze cie.
Nagle uparta, patrzy prosto na mnie. Czary snuja sie pomiedzy nami jak zlocisty dym. Byloby tak latwo, ona mi mowi wzrokiem, tak latwo, niech glaszcza niewidzialne palce, niech niedoslyszalne glosy przyzywaja ludzi…
– Nie mozemy. Nie powinnysmy – usiluje jej wytlumaczyc.
To nas oddziela. To nas odroznia. Jezeli mamy tu zostac, musimy w miare mozliwosci ich przypominac. Pan-toufle wasaty, zamazany na tle zlocistych cieni patrzy na mnie blagalnie. Z rozmyslem zamykam oczy i kiedy je otwieram, jego juz nie ma.
– Nie jest zle – mowie stanowczo. -I nie bedzie. Mozemy poczekac.
Az wreszcie o pol do pierwszej ktos przychodzi.
Anouk zobaczyla go pierwsza.
– Maman!
Ale ja juz wstalam, to byl Reyraud, jedna reka oslanial blada twarz przed kapiaca z markizy woda, druga trzymal niepewnie na klamce. Wyraz twarzy mial pogodny, w oczach jednak cos jak gdyby blysk ukradkowej satysfakcji. Zrozumialam, ze to nie jest klient. Dzwonek nad drzwiami zadzwieczal, ale on nie podszedl do lady. Stal na progu, tylko wiatr wdmuchiwal do sklepu faldy jego sutanny jak skrzydla czarnego ptaszyska.
– Monsieur – widzialam, jak nieufnie spojrzal na czerwone wstazki – czym moge sluzyc? Na pewno wiem, co ksiadz lubi. – Machinalnie przybralam swoj ton sklepowy, chociaz tym razem falszywie. Nie mam pojecia, co jemu smakuje. Jest dla mnie calkowita pustka, zawieszona w powietrzu plama ciemnosci o ksztaltach czlowieka. Nie moze byc zadnego kontaktu. Moj usmiech rozbija sie na nim jak fala na skale.
– Watpie.
Mruzy oczy pogardliwie. Glos mial niski, sympatyczny, ale pod ksieza lagodnoscia wyczulam antypatie. Przypomnialy mi sie slowa Armande Yoizin. 'Slyszalam, ze nasz monsieur le cure juz do pani zywi uraze'. Dlaczego? Instynktowna nieufnosc wobec niewierzacych? Czy moze nie tylko to? Pod lada rozczapierzylam dwa palce w jego strone.
– Nie spodziewalem sie, ze pani dzis otworzy – powiedzial. Byl bardziej pewny siebie, kiedy uznal, ze nas zakwalifikowal. Jego maly, waski usmiech jest jak ostryga, mlecznobialy w kacikach ust i ostry jak zyletka.
– To znaczy, w niedziele? – zapytalam najniewinniej w swiecie. – Liczylam na ruch po mszy.
Nie dotknelam go tym malenkim docinkiem.
– W pierwsza niedziele wielkiego postu? – Wydawal sie rozbawiony, dosc jednak lekcewazacy. – Ja bym nie liczyl. Ludzie w Lansquenet sa prosci, madame Rocher, pobozni – zaznaczyl delikatnie, grzecznie.
– Jestem mademoiselle Rocher. – Zwyciestwo male, ale przeciez zbilam go z tropu.
Spojrzal szybko na Anouk, ktora jeszcze siedziala przy ladzie z wysoka szklanka czekolady w rece. Usta miala umazane czekoladowa pianka i znow poczulam nagle sparzenie ukrytej pokrzywy – panicznie, irracjonalnie zleklam sie, ze ja utrace. Ale kto mi ja zabierze? Odepchnelam te mysl z rosnacym gniewem. On? Niech tylko sprobuje.
– Oczywiscie – powiedzial gladko. – Mademoiselle Ro-cher, bardzo przepraszam.
Slodkim usmiechem skwitowalam jego dezaprobate. I cos we mnie dalej podlizywalo sie przewrotnie. Troche za glosno, tonem wulgarnej pewnosci siebie, zeby ukryc lek, powiedzialam:
– Tak przyjemnie spotkac na tej wsi kogos, kto rozumie. – I usmiechnelam sie z trudem, jak moglam najpro-mienniej. -To znaczy, w miescie, gdzie mieszkalysmy, nikt nie zwracal na nas uwagi. Ale tutaj… – Zdolalam wydac sie skruszona i nieugieta jednoczesnie. -To znaczy, tu jest absolutnie uroczo i ludzie tacy pomocni… tacy inni na swoj mily sposob… Ale to nie Paryz, prawda?
Reynaud zgodzil sie, prawie nieszyderczo.
– Nie Paryz.
– Rzeczywiscie tak jest, jak sie mowi o wiejskich spolecznosciach – ciagnelam. – Wszyscy tu chca znac cudze sprawy. Pewnie dlatego, ze maja tak malo rozrywek -usprawiedliwilam plotkarzy laskawie. -Trzy sklepiki i kosciol. To znaczy… – Chichoczac, urwalam. – Ale ksiadz przeciez to wie.
Reynaud przytaknal z powaga.
– Moze moglaby mi pani wyjasnic, mademoiselle…
– Ach, prosze mi mowic Yianne.
– …co sprawilo, ze pani zdecydowala sie wprowadzic do Lansquenet? – Jego ton byl az sliski od antypatii, waskie usta jeszcze bardziej niz przedtem zwieraly sie jak ostryga. – Istotnie troche tu inaczej niz w Paryzu. – Jego oczy mowily wyraznie, ze roznica jest zasluga Lansquenet. – Czy sklep taki jak ten – opieszale, obojetnie wskazal dlonia sklep i wszystko w sklepie – taki sklep specjalistyczny chyba bylby bardziej dochodowy… bardziej stosowny… w duzym miescie. Recze, ze w Tuluzie czy nawet w Agen. – Juz wiedzialam, dlaczego nikt nie odwazyl sie przyjsc tu dzis rano. Slowo 'stosowny' zawieralo lodowate potepienie jak klatwa proroka.
Znow z zawzietoscia wygielam palce w rogi pod lada. Trzepnal sie w kark, jakby uzadlil go jakis owad.
– Nie sadze, zeby duze miasta mialy monopol na przyjemnosc – palnelam. – Kazdy potrzebuje odrobiny luksusu i chce troche sobie dogodzic od czasu do czasu.
Reynaud nie odpowiedzial. Przypuszczalnie sie nie zgadzal. Sformulowalam to za niego.
– Przypuszczam, ze ksiadz glosil doktryne wprost przeciwna w swoim dzisiejszym kazaniu – zaryzykowalam zuchwale. I kiedy nadal milczal, powiedzialam: – Jednak na pewno w tym miasteczku wystarczy miejsca dla nas obojga. Wolna inicjatywa, prawda? – Zobaczylam, ze zrozumial wyzwanie. Wytrzymalam jego wzrok przez chwile. Cofnal sie przed moim usmiechem, jak gdybym plunela mu w twarz.
– Oczywiscie – mruknal.
Och, ja znam takie typy. Widzialysmy ich dosyc. Matka i ja w naszym pedzie po Europie. Te same grzeczne usmiechy, lekcewazenie, obojetnosc. Mala moneta rzucona pulchna dlonia jakiejs paniusi przed zatloczona katedra w Rheims, krytyczne spojrzenia gromadki mlodych zakonnic, kiedy Yianne dopada do tej monety, scierajac kurz z chodnika golymi kolanami. Czlowiek w czarnej sutannie powaznie, gniewnie rozmawiajacy z moja matka… matka wybiegla z cienia w kosciele blada i dlugo sciskala mi reke, az bolalo… Pozniej powiedziala, ze chciala sie wyspowiadac. Co ja do tego sklonilo? Samotnosc, byc moze, potrzeba rozmowy, zwierzenia sie komus, kto nie jest kochankiem, komus o twarzy swiadczacej o zrozumieniu. Ale czyz nie zobaczyla jego twarzy juz bez zrozumienia, wykrzywionej bezsilnym gniewem? To grzech, grzech smiertelny!… Powinna oddac dziecko pod opieke zacnym ludziom. Jezeli je kocha… jak tej malej na imie? Anne?
Jezeli kocha, to musi… musi poniesc taka ofiare. On zna klasztor, w ktorym by o jej corke nalezycie zadbano. On wie – ujal moja matke za reke, za palce bardzo