na wadze i cieszyla sie, ze nieustannie tracilem sily… bo ona byla ostra w lozku. Joyce, moja zona, moja nimfomanka.

Czesto wychodzilem na male spacery po tej miescinie, sam, bo uciekalem przed nia, ze sladami zebow na mojej klatce piersiowej, na szyi, na ramionach – no i tam tez! Te slady „tam” byly bardzo bolesne, troche sie wiec niepokoilem. Zarla mnie zywego po kawalku!

Wiec tak coraz widoczniej juz dla wszystkich kulalem, kustykajac po tej dziurze, a mieszkancy gapili sie na mnie. Wiedzieli o niej wszystko! O jej niezmiernych chuciach, ojej ojcu i dziadku, ktorzy mieli wiecej pieniedzy, ziemi, jezior i terenow lowieckich niz oni wszyscy razem. Wspolczuli, ale i nienawidzili jednoczesnie.

Przyslano jednego ranka jakiegos karla do mnie, ktory wyciagnal mnie z lozka, zaciagnal do samochodu, zeby pokazac mi, co nalezalo, a co jeszcze nie nalezalo do ojca i dziadka Joyce.

I tak siedzielismy calymi popoludniami. Chyba chcial mi napedzic stracha. A ja nudzilem sie potwornie. Siedzialem z tylu, a ten karzel dawal mi nieustannie do zrozumienia, ze uwaza mnie za niezwykle cwanego lobuza, ktory wlasnie ozenil sie z milionami. Nie wiedzial, ze wszystko bylo dzielem przypadku, i ze ja posiadalem tylko 75 centow, i ze bylem tylko ekslistonoszem.

Ten karzel, w gruncie rzeczy biedny czlowiek, musial miec jakies nerwowe klopoty ze soba, bo nieobliczalnie nagle przyspieszal, i wtedy zaczynal sie trzasc na calym ciele, niebezpiecznie tracac kontrole nad kierownica.

Mylily mu sie wtedy kierunki jazdy, a ja dziekowalem Bogu, ze okoliczne drogi byly wyjatkowo rzadko uczeszczane.

Tak. To bylo jasne. Oni chcieli mnie zabic!

Ten karzel byl ozeniony z niebywale piekna blondynka, a tej pieknej osobie, jak byla malolata, utknela w cipie butelka Coca – Coli. Musieli wiec isc do lekarza, i jak to juz jest w takich zadupiach, wszyscy nagle wszystko wiedzieli. Biedna dziewczyne przestano nagle dostrzegac, a karzel sie nad nia ulitowal. Jak to karzel! I w ten sposob wpadla mu w rece wyjatkowej urody osoba, ktorej by nigdy nie dostal.

Przypalilem sobie cygaro, poranny prezent od Joyce i huknalem:

– To mi juz wystarczy. Jedziemy z powrotem. I wolno! Nie mialem ochoty stracic znowu wszystkiego przez jakis tam glupi przypadek. I zeby go jeszcze wiecej nie rozczarowac, dalej gralem cwaniaka w pogoni za milionami.

– Oczywiscie, panie Chinaski. Natychmiast zawracamy.

Podziwial mnie. Ciagle jeszcze uwazal mnie za pedziwiatra i lekkoducha. Kiedy wracalismy z takich wypadow, Joyce zawsze pytala: – No, i juz wszystko zobaczyles?

Coraz wiecej i wystarczajaco duzo, jesli nie za duzo!

Powiedzialem to tak, bo chcialem jej dac do zrozumienia, ze rodzina probuje mnie zabic. Nie wiedzialem, czy i ona maczala w tym palce!

A potem zaczela mnie rozbierac i ciagnac do lozka.

– Chwileczke, baby, wlasnie dwie rundy przedpoludniowe mamy za soba, a nie ma nawet jeszcze drugiej po poludniu!

Zachichotala tylko i robila swoje.

3

Jej ojciec nienawidzil mnie calym sercem i dusza. Myslal, ze lece na jego pieniadze. A ja nawet nie chcialem ich ogladac. Nawet powoli mialem juz i dosyc tej ich tak niezwykle cennej corki.

Ojca widzialem tylko raz, kiedy to nagle zjawil sie o dziesiatej rano w naszej sypialni. Bylismy oczywiscie w lozku, w trakcie przerwy. Na szczescie przed sekunda oddzwonilismy koniec kolejnej rundy.

Popatrzylem na niego zaslaniajac sobie polowe twarzy koldra. W milczeniu. No, ale jak dlugo moglo to tak trwac. Cos nagle zlapalo mnie w okolicy dolka, i zaczalem robic jakies miny i grymasy, zapraszajac go do tego jeszcze do nas, do lozka. Z rodzina!

Szczerzac swoje zeby i klnac wybiegl z pokoju.

No, to teraz juz na pewno chwyci sie kazdej sposobnosci, zebym mu wiecej nie wlazl w droge.

Dziadek byl zupelnie inny. Ciagle pil whisky i sluchal plyt z kowbojskimi piosenkami. Starosc zredukowala jego emocje prawie do zera. Nie byl mi zyczliwy, ale tez nie pomiatal mna. Taka sama byla i jego zona – moze z jednym wyjatkiem, czesto klocila sie z Joyce, i to tak zapiekle, ze raz czy nawet dwa razy musialem stanac po stronie wlasnej zony. W ten sposob chyba zaczela darzyc mnie sympatia, no, prawie sympatia. Dziadkowi sympatia kojarzyla sie juz tylko z kolejnym wlewem whisky z kolejnej szklanki. Pozostawal zimny i oschly. Wydaje mi sie, ze nalezal do grona sprzysiezonych, chcacych wyprawic mnie na inny swiat.

Zjedlismy obiad w tym „goscinnym” domu, w ktorym zastepy sluzby zginaly kark przed nami, wpatrujac sie intensywnie w ten wyjatkowy zestaw ludzi przemieszczajacych sie z pokoju do pokoju.

Mnie zabijali wzrokiem. A potem wsiedlismy do samochodu i pojechalismy przed siebie.

– Widziales juz kiedys bizony, Hank? – spytal nagle dziadek.

– Nie, Wally, jeszcze nigdy. Nazywalem go Wally. Wally to bylo okoliczne przezwisko na tych wszystkich, co to nieustannie musieli byc na fleku! Chcialem, zeby zabrzmialo cos swojskiego miedzy nami, cos bliskiego, prawie rodzinnego.

– Mamy tutaj pare.

– Myslalem, ze wszystkie zostaly juz dawno wystrzelane!

– Nie, nie – jakas setka jeszcze sie znajdzie!

– Cos ci nie wierze, Wally!

– Pokaz mu je dziadku – wciela sie Joyce.

Glupia i durna ges. Nazwala go dziadkiem – a on nim wcale nie byl. Tak mowili okoliczni, niechetni rodzinie mojej zony, mieszkancy.

– No to jazda!

Jechalismy pare minut az dotarlismy do pustego, ogrodzonego pastwiska. Teren byl pagorkowaty i tak olbrzymi, ze wydawalo sie, ze plot nigdzie sie nie konczy. Kilometry plotow we wszystkich kierunkach. I nic poza tym! Tylko niska, zielona trawa.

– Nigdzie nie widze tych bizonow – krzyknalem.

– Kierunek wiatru jest w porzadku – zawyrokowal Wally.

– Przeskocz przez ten plot i przejdz sie pare metrow. A juz niedlugo je zobaczysz!

Niczego nie moglem dostrzec. Chyba uwazali mnie za idiote z miasta, ktoremu mozna, nalezy, wcisnac kawal ostrego kitu. Przeskoczylem ten plot i zaczalem maszerowac.

– No dobrze, wszystko sie zgadza, tylko gdzie sa te bizony – wydarlem sie.

– Zobaczysz je na pewno, idz tylko przed siebie!

Ale maja ubaw po pachy, myslalem, pierdolone chlopskie poczucie humoru. Odczekaja az oddale sie od nich te pare setek metrow, i pokladajac sie ze smiechu odjada, zostawiajac mnie na tym pustkowiu. Prosze bardzo! Moge wrocic na piechote! Sam! Mnie to nic nie robi. A jesli to im cos robi, to ja prosze bardzo!

Coraz szybciej przemierzalem te metry kwadratowe pustkowia, czekajac na odglos odjezdzajacego samochodu. Nic jednak nie dochodzilo do moich uszu. Cisza kompletna. Zlozylem rece w trabke, i nawet nie odwracajac sie w ich strone, ryknalem:

I CO JEST Z TYMI BIOZONAMI!!!

Odpowiedz nadeszla, ale z innego kierunku. Nagle uslyszalem ped racic, walacych w ziemie niczym beben. Trzy sztuki, wielkie, potezne niczym na filmie, wsciekle pedzily w moja strone, na mnie, piekielnie szybko. Chyba troche za szybko! Jeden z nich juz wysforowal sie na czolo. Nie bylo zadnej watpliwosci, kogo mialy ochote rozdeptac.

– Az ty jebana przyrodo – powiedzialem w ich strone.

I zaczalem uciekac. Plot zniknal za horyzontem. Nie moglem sie juz za nim schronic, a najgorsze bylo to, ze nawet nie moglem juz sobie pozwolic na to, zeby obejrzec sie w ich strone. To moglo kosztowac sekundy, nie do odrobienia w tym zyciu.

Wydawalo mi sie, ze nie biegne, lecz lece, ledwo dotykajac trawy, frune z wytrzeszczonymi oczyma, jakby ten wlasnie wytrzeszcz mial przyspieszyc prace nog! Jezu – ale ja lecialem! A te potwory byly coraz blizej. Czulem jak wokol mnie trzesie sie ziemia, i za chwile wbija mnie w nia parzystokopytne racice – slyszalem za plecami ich oddech, czulem sline skapujaca im z wywalonego jezora. Ostatnim wysilkiem odbilem sie od ziemi i przeskoczylem plot. Przeskoczylem?! Przefrunalem nad nim?! Wyladowalem w jakims rowie, na plecach, i zanim zamknalem oczy w oczekiwaniu cudu, ujrzalem ich ogromne lby ubrane w welniaste turbany, zawisle nad parkanem, z oczyma wlepionymi w moje oczy.

Samochod skrecal sie ze smiechu – tak, jakby wlasnie to bylo czyms najzabawniejszym, co udalo im sie kiedykolwiek zobaczyc. A Joyce dusila sie prawie, charkala, przestepowala z nogi na noge, rechoczac najdonosniej. Bizony przez chwile pospacerowaly sobie jeszcze w okolicy, a potem spokojnie pogalopowaly tam, skad przygalopowaly.

Z trudem wykaraskalem sie z rowu i wsiadlem do wesolego samochodu.

No, i w ten oto sposob moglem przyjrzec sie lej waszej chlubie – skonstatowalem spokojnie. – A teraz cos bym sie nachlal!

Oczywiscie, ze ryje nie zamykaly sie im od smiechu przez cala powrotna droge. Ataki smiechu nadchodzily falami i falami odchodzily. Raz to Wally nawet musial zatrzymac samochod. Tak sie porobilo! Nie mogl utrzymac kierownicy, otworzyl drzwiczki i wytoczyl sie z samochodu, smiejac sie dalej, skrecajac sie na asfalcie, a byl w dosc podeszlym juz wieku. Babcia sobie tez nie zalowala. Ale Joyce byla najglosniejsza.

Roznioslo sie to wszystko po miescinie i zobaczylem, ze wytykaja mnie juz palcami. Postanowilem sie wiec maskowac i zmienic fryzure. Tylko to moglo mnie jeszcze uratowac. Powiedzialem to Joyce. A ona na to:

– To idz do fryzjera!

– Nie moge. On juz tez wie wszystko.

– Co, boisz sie ich? – zapytala podejrzanie slodko.

– Ich sie nie boje – bizonow sie boje!

Вы читаете Listonosz
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×