Dolalem wszystkim dokola. Pinchot nachylil sie do mnie.

– Siedza w tym apartamencie od Bog wie kiedy, chleja, zra i nie placa za to ani grosza… – poinformowal szeptem.

– Niemozliwe?

– Rachunki placi Frances Ford Lopalla. Uwaza, ze Jean – Paul jest geniuszem…

– Milosc i Geniusz to dwa najbardziej naduzywane slowa w ludzkiej mowie – zauwazylem.

– Juz zaczynasz glupio gadac – ostrzegla Sara. – Juz ci idzie do glowy.

Jean – Luc Modard wychynal z kata. Podszedl do nas.

– Dajcie tego pieprzonego winska – zaordynowal.

Nalalem z czubem. Jean – Luc uporal sie jednym haustem. Nalalem jeszcze raz.

– Czytalem twoje dyrdymaly – oswiadczyl. – Zachwycajaco proste. Masz ubytki w mozgu, prawda?

– Niewykluczone. W piecdziesiatym siodmym wykrwawilem sie prawie na smierc. Przez 2 dni lezalem przed izba przyjec panstwowego szpitala, zanim znalazl mnie jakis poczciwy, swirniety internista. Mysle, ze przy okazji utraty krwi utracilem jeszcze pare innych rzeczy, i to nie tylko w ciele, ale przede wszystkim na umysle.

– To jedna z jego ulubionych opowiastek wtracila Sara, – Kocham go, ale nie macie pojecia, ile razy musialam tego sluchac.

– Ja tez cie kocham, Saro – odparlem ale opowiadanie tych samych historii w kolko dziwnym trafem przybliza je do tego czym mialy byc w zamysle.

– Juz dobrze, Popsy, nie gniewaj sie powiedziala Sara.

– Sluchaj – odezwal sie Jon – Luc – chcialem cie prosic o napisanie angielskich dialogow do mojego ostatniego filmu. Poza tym chcialem w nim wykorzystac scene z twojego opowiadania. Facetowi obciagaja pod biurkiem druta, a on dalej robi swoje, odbiera telefony jakby nigdy nic i takie tam duperele. Poszedlbys na to?

– Poszedlbym na to.

Posunelismy krzesla i wzielismy sie do picia. Jon – Luc rozgadal sie na dobre. Gadal i gadal, nie spuszczajac ze mnie oka. Z poczatku czulem sie tym mile polechtany, potem nieco mniej.

Jon – Luc gadal bez wytchnienia. Przedstawial sie nam jako mroczny Geniusz. Moze i byl Geniuszem, kto go tam wie; nie bede sie sprzeczal. Niestety, przez cala szkole karmiono mnie Geniuszami: Szekspir, Tolstoj, Ibsen, G.B. Shaw, Czechow – banda przekletych nudziarzy. A to jeszcze nie koniec: Mark Twain, Hawthorne, siostry Bronte, Dreiser, Sinclair Lewis – jakbys legl pod betonowa plyta: chcesz sie wyrwac i zmykac gdzie oczy poniosa, a ta zgraja zidiocialych ojcow i matek usiluje zaprowadzic porzadki, od ktorych zmarly przewrocilby sie w grobie.

Jon – Luc gadal i gadal. Tyle tylko zapamietalem. I jeszcze moja poczciwa Sare, mowiaca co jakis czas:

– Hank, nie powinienes tyle pic. Zbastuj troche, jutro bedziesz niezywy.

Tymczasem Jon – Luc gadal jak najety.

Nie rozumialem juz ani slowa z tego, co mowil, widzialem tylko poruszajace sie wargi. Nie przeszkadzal mi, po prostu – istnial. Byl nie ogolony. Na dodatek znajdowalismy sie w jakims dziwnym hotelu w Beverly Hills, hotelu, w ktorym stapalo sie po pawiach. Zaczarowany swiat. Dobrze sie w nim czulem. Nie przypominal zadnego ze znanych mi swiatow. Niepojety, bezpieczny, doskonaly.

Wino krazylo, a Jon – Luc nie ustawal.

Z przykroscia wyczepilem, co mi sie od czasu do czasu zdarza. Bywa, ze kiedy obcuje z istotami ludzkimi, bez wzgledu na to, czy sa to dobrzy ludzie, czy lobuzy, moje zmysly ulegaja przeciazeniu i wylacza sie. Nic nie moge na to poradzic. Jestem uprzejmy. Potakuje. Udaje, ze rozumiem, bo nie chce robic przykrosci rozmowcy. Ta wlasnie slabosc przysparza mi najwiecej klopotow. Kiedy usiluje byc mily dla bliznich, przyplacam to starciem mojej duszy na papke.

Niewazne. Mozg sie odlacza. Studium. Reaguje. A oni sa zbyt tepi, zeby zauwazyc, ze mnie w ogole nie ma.

Alkohole krazyly, a Jon – Luc gadal i gadal. Jestem pewien, ze powiedzial wiele zdumiewajacych rzeczy, ale ja po prostu patrzylem mu miedzy brwi.

Nastepnego ranka, okolo 11, kiedy lezalem u siebie w lozku, ktore dziele z Sara, zadzwonil telefon.

– Halo?

Dzwonil Pinchot.

– Sluchaj, musze ci cos powiedziec. – Tak?

– Modard NIGDY SIE NIE ODZYWA, NIGDY DOTAD PRZY NIKIM NIE MOWIL TYLE CO PRZY TOBIE! GADAL PRZEZ ILES GODZIN BEZ PRZERWY! WSZYSCY BYLI ZASZOKOWANI!

– Dobra tam…

– ON SIE NIGDY NIE ODZYWA, ROZUMIESZ? GADAL DO CIEBIE PRZEZ ILES GODZIN!

– Przepraszam, Jon, ale kiepsko sie czuje, potrzebuje snu.

– Rozumiem. Ale musze ci cos jeszcze powiedziec.

– Dawaj.

– Chodzi o Jean – Paula Sanrah.

– Tak?

– Twierdzi, ze powinienem poznac cierpienie, nie zaznalem dotad dosyc cierpienia, jesli jednak przyblize sie do cierpienia, zalatwi mi forse.

– Fajnie.

– Dziwny facet, no nie? Prawdziwy geniusz.

– Tak – odpowiedzialem. – Tez mi sie tak wydaje.

Odlozylem sluchawke.

Sara spala dalej. Przekrecilem sie na prawy bok, do okna, bo czasem chrapie i nie chce, zeby to na nia lecialo.

Ledwie ogarnely mnie kojace ciemnosci, ostatni spoczynek, jaki przysluguje nam przed smiercia, kiedy Slicznotka, ulubiony kot Sary, zlazla ze specjalnej poduszki przy glowie swojej pani i przemaszerowala mi po twarzy. Zahaczyla pazurami o moje lewe ucho, zeskoczyla na podloge, przeciela pokoj, wskoczyla na otwarte okno wychodzace na wschod. Cholerne slonce, sunac po niebie, nie wzbudzalo we mnie krztyny entuzjazmu.

7

Tego wieczora, siedzac przy maszynie, zrobilem sobie 2 drinki, wypilem 2 drinki, wypalilem 3 papierosy i wysluchalem Trzeciej Sonaty Brahmsa przez radio. Dopiero wtedy zorientowalem sie, ze czegos mi brakuje, zebym sie wzial do scenariusza. Wystukalem numer Pinchota. Byl w domu.

– Halo?

– Jon, tu mowi Hank.

– Hank, jak sie masz?

– Dobrze. Sluchaj, wezme te dyche.

– Przeciez mowiles, ze wziecie tych pieniedzy z gory moze uposledzic twoj proces tworczy.

– Zmienilem zdanie. Poza tym proces tworczy jeszcze nie nastapil…

– Co chcesz przez to powiedziec?

– To, ze mam pomysl w glowie, ale ani slowa na papierze.

– Co to za pomysl?

– Historyjka o pijaku. Przez okragla dobe nie schodzi ze stolka przy barze.

– Myslisz, ze to sie ludziom spodoba?

– Sluchaj, Jon, gdybym sie przejmowal tym, co sie ludziom podoba, slowa bym w zyciu nie napisal.

– Rozumiem. Wpasc do ciebie z czekiem?

– Wystarczy, jak go przeslesz poczta jeszcze dzis. Dziekuje.

– Ja tez dziekuje – powiedzial Jon. Z powrotem siadlem do maszyny. Szlo mi jak z platka. Zaczalem pisac:

ZALOSNY PIJACZYNA

WNETRZE/PLENER BAR DANDY'EGO – ZA DNIA

KAMERA NAJEZDZA Z GORY na wejscie do baru; POWOLNY DOJAZD DO WNETRZA BARU.

MLODY MEZCZYZNA na stolku przy barze, wyglada, jakby tkwil tam od poczatku swiata. Podnosi kieliszek…

Wciagnalem sie. Najwazniejsza jest pierwsza linijka, reszta robi sie sama. Nagle okazalo sie, ze mam gotowa calosc, brukowalo tylko pewnego drobiazgu, zeby ja wyciagnac na swiatlo dzienne.

Widzialem bar jak na dloni. Nie bylo miejsca, w ktorym nie zalatywaloby kiblem. Kolejne drinki stanowily jedyne antidotum na ten zapach. Zeby pojsc do kibla, trzeba bylo strzelic ze 4 albo 5 pod rzad. Jak zywa stanela mi w pamieci klientela baru. Twarze, sylwetki, glosy. Znow bylem z nimi. Widzialem beczkowane piwo w wysmuklych szklankach rozszerzajacych sie ku gorze, pianka posykujac lypie bialymi babelkami. Piwo bylo zielone. Po pierwszym lyku, gdzies w okolicach czwartej szklanki, nastepowal wdech, zatrzymanie powietrza, a nastepnie – odlot. Barman z przedpoludniowej zmiany byl rownym gosciem. Dialog powstawal sam, bez mojego udzialu. Stukalem w klawisze bez wytchnienia…

Nagle zadzwonil telefon. Zamiejscowa. Dzwonil moj niemiecki tlumacz i agent, Karl Vossner. Karl uwielbia mowic tak, jak wedlug niego mowia wyluzowani Amerykanie.

Вы читаете Hollywood
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×