musialem co rano przewozic swoje kace przez wode. Autobus pedzil po waziutkim, wystajacym z morza pasku betonu, bez zadnych barier, bez zadnego zabezpieczenia, w ogole bez niczego. Tak to wlasnie wygladalo. Grzalismy po waskiej cementowej grobli otoczonej woda, kierowca siedzial rozwalony na swym fotelu i wszyscy ludzie w autobusie – obojetnie, czy wiozl dwadziescia piec, czterdziesci czy piecdziesiat dwie osoby – wszyscy mu ufali. Z wyjatkiem mnie. Ja mu nigdy nie ufalem. Czasem byl to nowy kierowca i wtedy natychmiast zaczynalem sie zastanawiac, jak oni tych skurwysynow dobieraja? Przeciez po obu stronach jest gleboka woda i wystarczy jeden blad w ocenie sytuacji, aby nas wszystkich zalatwic. Kompletny absurd. A gdyby tak rano poklocil sie z zona? Albo mial raka? Wizje mistyczna? Bol zeba? Cokolwiek. Naprawde mogl nas wszystkich utopic jak kupe smieci. Wiedzialem, ze gdybym ja siedzial za kolkiem, to na pewno rozwazalbym mozliwosc – czy wrecz celowosc – poslania calemu towarzystwa na dno. A czasem od samych takich rozwazan to, co mozliwe, staje sie realne. Joanny d'Arc nie bujaja same w oblokach: na drugim krancu hustawkowej deski zawsze usadowi sie jakis Hitler. Dobro i zlo. Stara, znana opowiesc. Ale jakos zaden z kierowcow nigdy nie wysypal nas do morza. Widocznie zamiast myslec o tym, mysleli o ratach za samochod, wynikach meczow baseballowych, pojsciu do fryzjera, urlopach, lewatywach, wizytach rodzinnych. W calym tym zasranym interesie nie bylo ani jednego prawdziwego mezczyzny. W efekcie do pracy zawsze docieralem niezupelnie zdrowy, ale przynajmniej caly. Co pokazuje, dlaczego Schumann jest tu bardziej na rzeczy niz Szostakowicz…

Zostalem zatrudniony jako – tak to nazywali – „dodatkowe lozysko kulkowe”. Jest to czlowiek do wszystkiego, ktorego po prostu puszcza sie samopas, bez wyznaczania mu konkretnych obowiazkow. Sam powinien wiedziec, co ma robic. Wystarczy, by zechcial skorzystac z drzemiacych w nim pokladow prastarego instynktu. Ow instynkt wskaze mu, jak najlepiej wpasowac sie w tryby maszyny, by toczyla sie gladko, dbac o interes firmy, Matki, i spelniac jej wszelkie zachcianki, irracjonalne, nieustanne i malostkowe.

Dobry czlowiek do wszystkiego jest bezimienny i bezplciowy, ale za to ofiarny i gorliwy. Zawsze czeka rano pod drzwiami, az zjawi sie pierwsza osoba dysponujaca kluczem. Po chwili zmywa juz szlauchem chodnik, pozdrawiajac kolejnych przychodzacych do pracy ludzi, kazdego z osobna, zawsze z radosnym usmiechem i uprzejmie. Sluzalczo. Poprawia im nieco samopoczucie, zanim wejda w kierat. Dbac musi rowniez o to, aby nigdy nie zabraklo papieru toaletowego, szczegolnie w damskich sraczach. I aby kosze na smieci nie byly przepelnione, a szyby brudne. Pierwszy powinien zauwazyc, ze krzesla czy biurka wymagaja drobnych napraw. Dopilnowac, by drzwi otwieraly sie z latwoscia, zegary wskazywaly wlasciwa godzine, wykladziny przylegaly do podlogi, a zapasione, zwaliste klientki nie przemeczaly sie noszeniem malych pakunkow.

Nie bylem w tym za dobry. Moja strategia polegala na tym, aby obijac sie, lazic z kata w kat, stale unikac szefa i kapusi, ktorzy mogliby na mnie doniesc. Wiedzialem, ze nie jestem az taki sprytny, wiec staralem sie kierowac raczej instynktem. Zawsze zaczynalem prace z przeswiadczeniem, ze wkrotce zrezygnuje lub zostane wyrzucony, co dawalo mi pewien luz, nieslusznie brany za inteligencje lub jakas tajemna sile wewnetrzna.

Ten odziezowy interes byl calkowicie samowystarczalny: sprzedawal to, co wyprodukowal. Salon wystawowy, gotowe produkty, handlowcy – wszystko to znajdowalo sie na dole; na pietrze miescila sie szwalnia. Byl to labirynt krecich korytarzy i pomostow, tak ciasnych, ze nawet szczur by sie nie przecisnal, prowadzacych do dlugich, waskich pomieszczen strychowych, gdzie w swietle trzydziestowatowych zarowek siedzieli i pracowali ludzie – mezczyzni i kobiety – mruzac oczy, depczac pedaly maszyn, nawlekajac igly, nie podnoszac ani na chwile wzroku, nie odzywajac sie ani slowem, zgarbieni i cisi, robiacy, co do nich nalezy.

Kiedys, gdy bylem w Nowym Jorku, jedna z moich prac polegala na dowozeniu bel materialu do podobnych pomieszczen strychowych. Dowozilem je na recznym wozku, najpierw ulica, manewrujac wsrod pojazdow, a potem drozka prowadzaca na tyly jakiegos zaroslego brudem budynku. Winda byla nie oswietlona i aby ja uruchomic, musialem ciagnac za linki z przytwierdzonymi na koncach wyswiechtanymi drewnianymi szpulkami. Za jedna szarpalo sie, zeby wjechac na gore, za druga, zeby zjechac na dol. W szybie rowniez nie bylo zadnych swiatel i gdy winda wznosila sie powoli, z trudem udalo sie wypatrzyc w ciemnosciach wypisane na golej scianie biale numery – 3, 7, 9 – nagryzmolone kreda przez kogos, o kim nikt juz od dawna nie pamietal. Dojezdzalem na swoje pietro, szarpalem za jeszcze inna linke, po czym zaczynalem ciagnac z calej sily metalowe drzwi, stare i ciezkie, ktore rozsuwaly sie z wolna, odslaniajac kolejne rzedy zgarbionych nad maszynami, szyjacych na akord starych Zydowek: szwaczka numer 1 przy maszynie numer 1 – tej najlepszej – zgieta w kablak, walczaca o utrzymanie swej pozycji; dziewczyna numer 2 przy maszynie numer 2, gotowa zajac jej miejsce, gdyby tamta przypadkiem oslabla. Gdy wchodzilem na hale, nigdy nie podnosily wzroku ani nie kwitowaly mojego pojawienia sie jakimkolwiek gestem.

W tej fabryczce w Miami Beach nie bylo problemow z zaopatrzeniem. Wszystko mieli pod reka. Pierwszego dnia powedrowalem zwiedzic ten strychowy labirynt i poprzygladac sie ludziom. Inaczej niz w Nowym Jorku, wiekszosc pracownikow stanowili tu czarni. Podszedlem do calkiem malego, niemal maciupenkiego Murzyna, ktorego twarz wydala mi sie bardziej sympatyczna niz twarze wiekszosci jego kolegow. Wykonywal jakas precyzyjna robote igla. Wymacalem w kieszeni piersiowke.

– Ale macie tu paskudna harowe – zagadnalem go. – Napijesz sie lyka?

– No pewnie – odparl.

Pociagnal ostro z butelki, po czym wreczyl mi ja z powrotem. Poczestowal mnie papierosem.

– Swiezo tu przyjechales?

– Uhm.

– Skad jestes?

– Z Los Angeles.

– Gwiazdor filmowy?

– Tak, na wakacjach.

– Wiesz, ze nie wolno tu rozmawiac z pracownikami?

– Wiem.

Zamilkl. Wygladal jak mala malpa. Stara, pelna godnosci malpa. A w dodatku, dla tych kolesi z dolu byl malpa. Pociagnalem z gwinta. Samopoczucie mialem dobre. Przygladalem sie tym ludziom pracujacym w milczeniu pod trzydziestowatowymi zarowkami, patrzylem, jak zwawo i delikatnie poruszaja sie ich rece.

– Na imie mam Henry – powiedzialem po chwili.

– A mnie wolaja Brad – przedstawil sie.

– Wiesz co, Brad? Patrze na te wasza robote i nachodzi mnie taki smutek, jakbym sie bluesa nasluchal. Moze bym zaspiewal dla tych chlopakow i dziewczyn jakas piosenke?

– Nie rob tego.

– Masz naprawde plugawa robote. Dlaczego tu siedzisz?

– Nie ma, kurde, innego wyjscia.

– Pan Bog mowil, ze jest.

– Wierzysz w Boga?

– Nie.

– A w co wierzysz?

– W nic.

– To tak jak ja.

Probowalem pogadac z innymi. Mezczyzni byli niekomunikatywni, niektore z kobiet zaczely sie ze mnie podsmiewac.

– Jestem kabel – probowalem zartowac. – Firma mnie naslala, zebym mial wszystkich na oku.

Pociagnalem jeszcze raz z flaszki, a potem zaspiewalem im swa ulubiona piosenke: Moje serce to wloczega…

Spiewalem, a oni pracowali nadal. Nikt nie oderwal wzroku od szycia. Skonczylem. Nadal pracowali. Przez pewien czas panowala cisza. Po czym uslyszalem czyjs glos:

– Sluchaj, bialy chlopcze, przestan sie nad nami wytrzasac.

Zdecydowalem, ze zejde na dol i umyje szlauchem frontowy chodnik.

57

Sam juz nie wiem, ile tygodni tam pracowalem. Chyba szesc. W pewnym momencie zostalem przeniesiony do dzialu ewidencji zwrotow, gdzie mialem sprawdzac, czy przychodzace partie spodni zgodne sa ilosciowo z listami wysylkowymi. Byly to nie sprzedane nadwyzki odsylane ze sklepow nalezacych do firmy, glownie spoza stanu. Specyfikacje nigdy nie zawieraly zadnych bledow, pewnie dlatego, ze facet, ktory je sporzadzal, za bardzo trzasl sie o swoja robote, aby pozwolic sobie na jakiekolwiek niedbalstwo. Taki gosc ma zwykle do zaplacenia siodma albo trzydziesta szosta rate za nowy samochod, jego zona w kazdy poniedzialek wieczorem chodzi na kurs ceramiki artystycznej, procenty od kredytu na zakup domu wysysaja z niego ostatni grosz, a kazde z jego pieciorga dzieci wypija ponad litr mleka dziennie.

Nie jestem, wiecie, elegantem. Ubrania mnie nudza. Wlasciwie sa czyms okropnym, jak inne oszukancze rzeczy w rodzaju witamin, astrologii, pizzerii, sztucznych lodowisk, muzyki pop, walk o tytul mistrza wagi ciezkiej etc. Siedzialem tam udajac, ze licze pary przychodzacych do magazynu spodni, gdy nagle natrafilem na cos zupelnie wyjatkowego. Material, z ktorego uszyto jedne z nich, zdawal sie byc naladowany elektrycznoscia. Przywarl do moich palcow i nie chcial sie odczepic. Ktos wreszcie zrobil cos interesujacego. Zaczalem ogladac te tkanine. Cieszyla wzrok nie mniej niz dotyk. Naprawde miala w sobie cos magicznego.

Wstalem, zabralem te spodnie i poszedlem z nimi do klopa. Wszedlem, zamknalem drzwi na zasuwke. Nigdy dotad niczego nie ukradlem.

Zdjalem swoje wlasne portki, spuscilem wode. Wlozylem na siebie magiczne spodnie. Podwinalem ich magiczne nogawki prawie do kolan. Nastepnie wciagnalem na nie swe stare spodnie.

Ponownie spuscilem wode.

Po czym wyszedlem. Mialem wrazenie, ze wszyscy sie na mnie gapia. Taki bylem zdenerwowany. Ruszylem w kierunku wyjscia. Do fajrantu brakowalo jeszcze jakies poltorej godziny, a w poblizu drzwi, za kontuarem, stal szef. On rowniez intensywnie mi sie przygladal.

– Mam cos do zalatwienia, panie Silverstein. Potraci mi pan zwyczajnie z pensji…

Вы читаете Faktotum
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×