– Jak leci? – zagadnal mnie.

– Wspaniale. Daj mi butelke Schlitza.

Siegnal po piwo, otworzyl je, przyjal ode mnie pieniadze i wystukal kwote na rejestratorze kasowym.

– Gdzie sa panienki? – spytalem.

– Jakie panienki?

– No… wiesz jakie.

– To jest przyzwoity lokal.

Otworzyly sie drzwi. Do baru wszedl kierownik Barnes.

– Czy moge panu postawic piwo? – zwrocilem sie do niego.

Podszedl i stanal obok mnie.

– Dopij swoje, Chinaski. Postanowilem dac ci jeszcze jedna szanse. Ostatnia.

Osuszylem flaszke do dna i poszedlem za nim. Przeszlismy razem przez ulice.

– Najwyrazniej nie nadajesz sie do polerowania mosiadzu. Chodz za mna.

Weszlismy do budynku „Timesa”, wsiedlismy do windy, ktora zawiozla nas na jedno z ostatnich pieter.

– A wiec tak… – zaczal Barnes, wskazujac lezace na biurku dlugie kartonowe pudlo. – W tym kartonie znajduja sie swietlowki. Fabrycznie nowe. Masz za zadanie wymienic wszystkie, ktore sie przepalily. Tam stoi drabina.

– Tak jest – odpowiedzialem.

Kierownik poszedl sobie i znowu zostalem sam. Pomieszczenie przypominalo strych hali magazynowej. W zyciu nie widzialem pokoju, w ktorym sufit znajdowalby sie tak wysoko. Drabina miala z dziesiec metrow, a ja zawsze cierpialem na lek wysokosci. Znowu musialem sobie przypomniec zasade: „staraj sie nie myslec”. Ruszylem do gory po szczeblach. Jarzeniowki mialy z poltora metra dlugosci, tlukly sie latwo i byly nieporeczne. Gdy dotarlem do szczytu drabiny, zerknalem w dol. Byl to wielki blad. Poczulem zawrot glowy i ze strachu zrobilo mi sie slabo. Ale ze mnie tchorz, pomyslalem. Stalem na drabinie naprzeciwko okna, na jednym z ostatnich pieter. Wyobrazilem sobie, ze zlatuje z drabiny, wypadam przez okno, lece w dol i roztrzaskuje sie na ulicy. Przez chwile patrzylem z gory na malenkie samochody, ktore nadjezdzaly z roznych kierunkow, przecinaly skrzyzowanie, a ich reflektory jasno swiecily w ciemnosciach. Potem bardzo powoli siegnalem ponad glowe, wyjalem z oprawki przepalona swietlowke i wymienilem ja na nowa. Zaczalem schodzic na dol. Im nizej, tym wieksza czulem ulge, a gdy wreszcie stanalem na podlodze, obiecalem sobie, ze nigdy wiecej nie wleze na te drabine.

Pochodzilem po sali, czytajac jakies papiery pozostawione na stolach i biurkach. Wszedlem do oddzielonego szklana scianka pokoju biurowego. Przeczytalem zostawiona tam dla kogos notatke: Zgoda. Mozemy przyjac na probe tego nowego karykaturzyste, ale ma byc dobry. Nie tylko na poczatku, ale i pozniej. Z litosci nikogo trzymac tu nie bedziemy.

Uchylily sie drzwi. Do wnetrza zajrzal kierownik Barnes.

– Co ty tu robisz, Chinaski?

Wyszedlem z biura.

– Kiedys studiowalem dziennikarstwo, prosze pana, i jestem po prostu ciekawy.

– To wszystko, co dotad zrobiles? Wymieniles jedna swietlowke?

– Nie moge tego robic. Mam lek wysokosci.

– No coz, Chinaski. Odbij karte i idz do domu. Sklonny jestem dac ci jeszcze jedna szanse, choc wlasciwie na to nie zaslugujesz. Przyjdz jutro o 9 wieczorem i pokaz, ze potrafisz zrobic cos konkretnego. A potem zobaczymy.

– Tak, prosze pana.

Poszedlem z nim do windy.

– Powiedz mi – zagadnal mnie – dlaczego ty tak dziwacznie chodzisz?

– Smazylem kurczaka na patelni. Tluszcz sie zapalil, zaczal pryskac i poparzyl mi nogi.

– Myslalem, ze to z powodu ran wojennych.

– Nie, to przez tego kurczaka.

Zjechalismy razem winda.

65

Barnes, kierownik dzialu gospodarczego, na imie mial Herman. Gdy zglosilem sie nastepnego dnia wieczorem, Herman czekal na mnie przy zegarze kontrolnym. Odbilem karte.

– Chodz za mna – powiedzial.

Zaprowadzil mnie do jakiegos mrocznego pokoju i przedstawil Jacobowi Christensenowi, ktory mial byc moim bezposrednim zwierzchnikiem. Nastepnie oddalil sie.

W budynku „Timesa” pracowali w nocy prawie sami starzy, przygieci, przegrani ludzie. Wszyscy chodzili jakos nienormalnie przygarbieni, tak jakby cos zlego stalo sie z ich stopami. Wydano nam kombinezony robocze.

– Dobra! Zabieraj swoj sprzet – zakomenderowal Jacob.

Moim sprzetem byl metalowy wozek, podzielony przegroda na dwa pojemniki. W jednym znajdowaly sie dwie szczotki do zmywania podlogi, troche szmat i wielkie pudlo mydla. Druga polowa tej skrzyni miescila cala mase kolorowych butelek, puszek i pudelek ze srodkami czystosci oraz dodatkowa porcje szmat. Oczywiste bylo, ze mam tu robic za nocnego sprzatacza. No coz, raz pracowalem juz jako sprzatacz w San Francisco. Przemycalo sie ukryta gdzies butelke wina, zapieprzalo jak cholera, a potem, kiedy juz wszyscy sobie poszli, mozna bylo posiedziec, pogapic sie przez okno, popijajac wino i czekajac na swit.

Jeden ze starych sprzataczy podszedl do mnie i zaczal mi wrzeszczec prosto do ucha:

– Ci ludzie to popaprancy! Popaprancy! Nie maja krzty inteligencji! Nie umieja myslec! Boja sie wlasnego rozumu! Zdechlaki! Tchorze! To nie sa myslacy ludzie, tacy jak ty i ja.

Jego wrzaski slychac bylo w calym pokoju. Wygladal na jakies szescdziesiat pare lat. Pozostali byli starsi, wiekszosc mogla miec okolo siedemdziesiatki albo wiecej. Jedna trzecia stanowily kobiety. Sprawiali wrazenie, jakby zdazyli juz przywyknac do wyskokow tego starszego faceta. Nikt nie wygladal na obrazonego.

– Rzygac mi sie chce na ich widok! - krzyczal dalej tamten. – Spojrz, co to za ludzie! Bez jaj! Banda smierdzacych gnoi!

– Dobra, Hugh – powiedzial Jacob. – Zabieraj swoje szpeje na gore i bierz sie do roboty.

– Zaraz ci przywale z piachy, ty skurwysynie! - wydarl sie na nadzorce ow starszy osobnik. – Przywale ci tak, ze sie nogami nakryjesz!

– Ruszaj do roboty, Hugh!

Hugh schwycil ze zloscia wozek i wytoczyl go z pokoju tak szybko, ze omal nie przejechal jednej ze starych kobiet.

– Taki juz jest – wyjasnil mi Jacob. – Ale to najlepszy z naszych sprzataczy.

– W porzadku – odparlem. – Lubie miejsca, w ktorych sie cos dzieje.

Pchalem przed soba wozek, a Jacob szedl obok i wyjasnial mi, co nalezy do moich obowiazkow. Jestem odpowiedzialny za dwa pietra. Najwazniejsze sa ubikacje. Od nich zaczyna sie robote. Trzeba wyszorowac umywalki, klozety, oproznic kubly ze smieciami, oporzadzic lustra, zmienic reczniki, napelnic pojemniki mydlem w plynie, nie zalowac dezodorantu, sprawdzic, czy wszedzie jest dostateczna ilosc papieru toaletowego i podkladek na deski klozetowe. Nie wolno mi rowniez zapomniec o podpaskach higienicznych w damskich kiblach. Kiedy juz sie z tym uporam, mam wyniesc smieci z pomieszczen biurowych i odkurzyc biurka. A potem wziac te oto maszyne i froterowac korytarze, a jak skoncze…

– Tak jest, prosze pana.

Jak zwykle najgorsze byly damskie toalety. Wiele kobiet zuzyte podpaski zostawialo po prostu na podlodze w kabinach i ich widok, swojski niby i znajomy, byl jednak denerwujacy. Szczegolnie na kacu. W meskich toaletach bylo nieco czysciej, pewnie dlatego, ze mezczyzni nie uzywali podpasek. Ale przynajmniej czlowiek pracowal tam sam i nikt nie stal mu nad glowa. Nie potrafilem za dobrze zmywac podlog. Czesto zdarzylo mi sie przeoczyc w jakims kacie klebek wlosow albo rozdeptanego peta. Kluly potem w oczy, ale i tak je zostawialem. Natomiast bardzo sumiennie traktowalem sprawe sracz – papieru i podkladek higienicznych na deski. To potrafilem w pelni zrozumiec. Nie ma nic gorszego niz skonczyc dobre sranko, siegnac po papier i stwierdzic, ze pojemnik jest pusty. Nawet najpodlejsza ludzka istota na swiecie zasluguje na to, by moc sobie dupe podetrzec. Zdarzalo mi sie czasem nie znalezc papieru. Zaczynasz wowczas szukac tych podkladek pod tylek i stwierdzasz, ze one rowniez zostaly zuzyte. Wstajesz, patrzysz na kibel – a tu okazuje sie, ze te, na ktorych siedziales, powpadaly do wody. No i co mozesz wtedy zrobic? Bardzo niewiele. Mnie w takiej sytuacji najbardziej satysfakcjonowalo podtarcie sobie dupy wlasnymi gatkami, wrzucenie ich do michy, spuszczenie wody i zatkanie sracza.

Posprzatalem zarowno damskie, jak i meskie toalety, oproznilem kosze na smieci, starlem kurz z kilku biurek, po czym wrocilem do damskiego klopa. Panie mialy tam sofy, krzesla, a nawet budzik. Pozostaly mi jeszcze cztery godziny. Nastawilem zegar tak, by zadzwonil pol godziny przed fajrantem. Wyciagnalem sie na jednej z kozetek i usnalem.

Wyrwalo mnie ze snu dzwonienie budzika. Wstalem, ochlapalem twarz zimna woda i zjechalem wraz ze swoim sprzetem na dol, do pomieszczenia, w ktorym znajdowal sie magazynek. Stary Hugh podszedl do mnie natychmiast.

– Witaj w krainie popaprancow – zagadnal, tonem nieco spokojniejszym niz poprzednio.

Nic na to nie odpowiedzialem. W magazynku panowal mrok. Do fajrantu pozostalo jeszcze dziesiec minut. Zdjelismy kombinezony. Pod spodem mielismy nasze normalne ubrania, na ogol rownie ponure i smutne jak te stroje robocze. Prawie nie slychac bylo glosnych rozmow, co najwyzej szepty. Ta cisza w niczym mi nie przeszkadzala. Bylo w niej cos kojacego.

Nagle Hugh doskoczyl do mnie i wrzasnal mi prosto w ucho:

Вы читаете Faktotum
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×